O tym, że istnieje nie tylko body language, ale i dress language przekonałem się na własnej skórze, nie dalej jak kilka tygodni temu podczas wizyty na stołecznym Placu Zbawiciela. Akurat wszedłem po kawę na wynos do popularnej kawiarni, gdy w kolejce za mną ustawił się młody mężczyzna. Na oko około trzydziestki, hipster w sneakersach i bluzie znanej włoskiej marki. To ostatnie ma tu szczególne znaczenie, ponieważ ja miałem na sobie nerkę dokładnie z tym samym logo, co jak się szybko okazało, nie uszło jego uwadze. Dziesięć minut później ten zupełnie przypadkiem spotkany człowiek pokazywał mi filmiki na YouTube z moją torbą w roli głównej i z zapałem opowiadał w jak finezyjny sposób produkty tego domu mody opisywane są na ich stronie internetowej. Przy okazji dostałem jeszcze kilka porad jak podrywać dziewczyny (bez komentarza). Finalnie jednak spotkanie zaowocowało znajomością na Instagramie i Facebooku, a przez to systematyczną i dość wartościową wymianą poglądów na temat mody.

Sytuacja ta jednak skłoniła mnie do pewnej refleksji. A mianowicie, że ubiór to tak jak język mówiony czy język ciała, sposób na porozumiewania się. Być może teraz, gdy wciąż zasłaniamy twarze, jeszcze cenniejszy. Bo czy owy nieznajomy podszedłby do mnie, gdyby nie, ewidentne i widoczne z kilometra, zamiłowanie do tego samego domu mody?

Ludzie rozpoznają się po markach, po logo, po stylu noszenia. Znaczek na torebce czy charakterystyczny monogram domu mody sprawia, że w tłumie wypatrujemy się niczym zwierzęta buszujące po sawannie. Jesteśmy jak taksówkarze z tej samej korporacji, którzy machają do siebie mijając się na ulicy.

Szczególnie jest to widoczne podczas tygodni mody. Paryż czy Mediolan to wielomilionowe miasta, na pokazy przyjeżdża zaledwie garstka osób a mimo to od razu rozpoznam kto należy do tzw. Fashion crowd. Dla ludzi mody fashion week to święto, a jak wiadomo, w święto trzeba się wystroić. Zatem wszyscy przesadnie wystylizowani i zbyt szykowni od razu są podejrzani. Uwielbiam ich obserwować poza ich naturalnym środowiskiem czyli widownią pokazu. Gdy spacerują, piją kawę w kawiarni, robią zakupy w markecie są jak inny gatunek, który nagle rozprzestrzenił się po mieście. I choć mówią różnymi językami, to łączy ich i upodabnia właśnie język mody. Bywa też, że owi fashioniści, tak jak ja, jeżdżą metrem. Gdy więc wypatrzę takiego w wagonie, przestaję gorączkowo spoglądać na mapę. Idę ślepo za nim aż doprowadzi mnie wprost pod drzwi pokazu mody. Jeszcze nigdy mnie to nie zmyliło.


Wśród nich także wydzielić można podgrupy. Najważniejsze to fanki Gucci, wielbicielki Balenciagi i entuzjastki Bottegi Venety, do których wrzucić można również te zakochane w starych projektach Celine. One nie tylko się wypatrują, one wręcz chodzą w stadach. Ich znaki rozpoznawcze? Pikowane sandały Lido albo kopertówka z marszczonej skóry Pouch. To dla nich tak charakterystyczne elementy jak jaskrawe ubarwienie dla niektórych gatunków ptaków.

Jak mówi fanka marki i stała bywalczyni tygodni mody - blogerka Gosia Boy: „Nie definiuje nas tylko posiadanie ubrań czy akcesoriów Bottega Veneta. To byłoby bardzo płytkie potraktowanie tematu. To jest raczej ten sam „mindset”, pokrewna estetyka, szacunek do twórczości marki, jej dziedzictwa i projektanta”. Ale wiązanie się w modowe grupy to nie tylko domena bywalców fashion weeków. Robimy to niezależnie od zawodu, płci czy wieku. Dokładnie to samo robią na przykład nastolatki, których spotkać można na korytarzach w Vitkacu (domu handlowy z luksusową odzieżą w Warszawie). Oni także poruszają się stadnie a wśród nich wyróżnić można fanów Off White, Burberry czy tych mających obsesję na punkcie limitowanych edycji sneakersów. Jak wielu jest tych ostatnich widać po kolejkach ciągnących się przed sklepem Warsaw Seaker Store, który jest ich mekką. Oni rozpoznają się po butach a z kolei stylistki po… niebieskich torbach z Ikea. To atrybut każdego zbierającego ciuchy na mieście stylisty. Moja redakcyjna koleżanka Karolina Limbach powiedziała mi nawet, że często mówią sobie cześć lub dzień dobry nawet jeśli się nie znają.

Dzięki maskom możemy czuć się bardziej anonimowi. Ale wydaje się, że tak naprawdę nie pragniemy niczego innego jak być zdemaskowanym. A moda nam to umożliwia. Co to dla niej oznacza i dla nadchodzących trendów? Być może to, że ubrania staną się bardziej wyraziste, ich kolory nasycone a logo będzie jeszcze bardziej widoczne. Wszystko po to, żeby jeszcze bardziej zwrócić na siebie uwagę. Bo potrzeba atencji może okazać się ważniejsza niż inwestycje w ponadczasowe, uniwersalne klasyki, którym prognostycy wróżą świetlaną przyszłość. A idąc tym tropem basikowe, uniwersalne ubrania mogą wkrótce okazać się… gatunkiem zagrożonym.