Kilka miesięcy temu postanowiłem napisać tekst o wiosennych kolekcjach polskich projektantów. Długo z nim zwlekałem. Powód? Prozaiczny – nie odbyły się prawie żadne pokazy. Polska to pod tym względem kraj wyjątkowy. Ponieważ nie mamy tygodnia mody, sezon trwa tu od września do marca. Można nawet pokusić się o stwierdzenie, że mamy „miesiące mody”, podczas gdy reszta świata zaledwie jakiś marny tydzień… Tyle że fashion week np. w Mediolanie to prawdziwy maraton – odbywa się tu prawie 60 pokazów w sześć dni. A u nas – sześć pokazów w sześć miesięcy. Polska moda nie daje więc redaktorom w kość. Bieganie w maratonie zamieniamy na rekreacyjny trucht. Spalamy może mniej kalorii, za to możemy się dokładnie wszystkiemu przyjrzeć.

Zanim jednak opowiem o swoim wiosennym „joggingu”, przypomnę jeszcze jedną prawdę: w Polsce nie obowiązuje sezonowość w pokazywaniu kolekcji. Przykład? Maciej Zień w październiku pokazuje kolekcję na wiosnę–lato, a Robert Kupisz miesiąc później już na kolejną jesień–zimę. Co więcej, obie kolekcje już dzień po pokazie można kupić w ich butikach. Nieważne, jaki mamy sezon, bo nazewnictwo przeczy logice. Za granicą system sezonowy o tyle ma znaczenie, że tam pokazy odbywają się regularnie, z półrocznym wyprzedzeniem. Wszystko po to, by kupcy mieli czas na złożenie zamówień, a projektanci na wyprodukowanie zakontraktowanych ilości ubrań. Polscy projektanci nie muszą się tym przejmować, bo na ich pokazach nie ma kupców. I to nie ich wina, ale o tym później.

Do kolekcji

Choć pokazów w tym sezonie było wyjątkowo mało, to jednak wszystkie wysokiej jakości. Jako jeden z pierwszych wystar­tował Maciej Zień. Gdy jakiś czas temu projektant na prawie dwa lata zniknął z branży, wielu wróżyło mu koniec kariery. Tymczasem dwa sezony temu wrócił w  świetnym stylu, a to, że jest w dobrej formie, potwierdził także podczas ostatniego pokazu. W kolekcji zatytułowanej „The Beatles” znalazły się peleryny ze strusich piór, plisowane, cieliste sukienki, przezroczyste ołówkowe spódnice i koronkowe maksi w czerni i intensywnej czerwieni. Także w klimacie wyrafinowanej femme fatale swoją kolekcję miesiąc później pokazał Dawid Woliński. Jej kluczem był glamour rodem z lat 80. Na uwagę zwracały cekinowe sukienki z dekoltem w kształcie serca, błyszczące mini jak z teledysków Madonny czy rozkloszowane, tiulowe sukienki z gorsetem. Jego minipeleryna w kwiaty z kapturem à la Cristóbal Balenciaga przez kilka miesięcy nie schodziła ze stron pism o modzie.

W zdecydowanie bardziej ­romantyczne klimaty poszli Marcin Paprocki i Mariusz Brzozowski. W ich projektach dominowały przede wszystkim transparentne, koronkowe suknie ślubne (z kapeluszami w kształcie kwiatów) i eleganckie, smokingowe garnitury. Z kolei kolekcja Mariusza Przy­byl­skie­go „Under Construction”, którą pokazał w Studiu Koncertowym Polskiego Radia im. Witolda Lutosławskiego, była utrzymana w stylu retro, ale z awangardowym sznytem. I tak cygaretki w zebrę były zestawione z koszulą w kolorowe cętki, a asymetryczny kombinezon miał górę w formie marynarki. Zabawa konstrukcją przyświecała także męskim sylwetkom. Szerokie spodnie z wysokim stanem i dopasowane, dwurzędowe marynarki zdobione cekinami totalnie wpadły mi w oko.

Idea na pokaz

Jednak moje serce zdobył pokaz, który paradoksalnie był najbardziej kameralny z wszystkich. Łukasz Jemioł po raz pierwszy zamiast wielkiego show urządził niewielką prezentację. Stosunkowo nieduża przestrzeń galerii Desa Unicum zastąpiła gigantyczną halę przy ul. Mińskiej, gdzie odbywa się większość warszawskich pokazów. Nie było nawet tłumu reporterów ani bankietu. Nie było też pierwszego rzędu. W ogóle nie było żadnego rzędu, bo wszyscy stali. W ten sposób uniknięto zazwyczaj mało eleganckiej batalii o miejsca, szczególnie te we „front row”. Kiedyś zastanawiałem się, jak to możliwe, że za granicą każdy wie, gdzie ma usiąść, a w Polsce nie. Aż jeden z projektantów wyjaśnił mi, że polscy dziennikarze nie mają w zwyczaju potwierdzać obecności. Część gości zatem niespodziewanie się pojawia, a część w ogóle nie przychodzi i przez to jest bałagan. Pokaz Jemioła miał jeszcze więcej plusów. Wyjątkowo odbywał się w ciągu dnia, w porze lunchu, dzięki czemu nie było standardowego półtoragodzinnego opóźnienia. Pewnie mało kto ma świadomość, ale maksymalne spóźnienie podczas tygodnia mody w Paryżu to pół godziny. Przetrzymywanie gości dłużej uchodzi zwyczajnie za niegrzeczne. Tym razem Łukasz Jemioł zmieścił się w światowym standardzie. W jego na wskroś sielskiej, wiosennej kolekcji dominowały białe, koronkowe sukienki w stylu country i fartuchowe, zdobione we wzory jak z błękitno-białych płytek azulejo w Portugalii. Świetne były też szerokie szorty z wysokim stanem i długie, plisowane spódnice, które projektant dla kontrastu spiął gorsetowymi pasami, a które kiedyś na królewskich dworach podtrzymywały suknie z krynoliną.

Wychodząc z pokazu, pomyślałem, że szkoda, że nie odbył się on jeszcze wcześniej, np. rano. Wtedy projektant mógłby serwować gościom kawę i croissanty, tak jak robi to Stella McCartney tuż przed swoim porannym show w Paryżu. Taki pokaz mógłby też przyciągnąć fotografów mody ulicznej, których przecież w Polsce nie brakuje. W końcu mogliby oni zacząć dokumentować rodzimych fashionistów. Bywam na tygodniach mody, także tych mniej znanych, i zapewniam, że Polski street style wypada całkiem nieźle. Tyle tylko, że do fotografowania na ulicy jest potrzebne światło dzienne, a ponieważ większość pokazów w Polsce odbywa się wieczorem, fotografowie nie mają co robić, więc pracują głównie za granicą. Warto dodać, że Łukasz Jemioł nie jest prekursorem w zorganizowaniu pokazu w ciągu dnia. W zeszłym roku zrobiła to Vasina, a kiedyś regularnie Ania Kuczyńska. Mam nadzieję, że jeszcze do tego zwyczaju wróci.

Dawna gwardia

Zastanawiam się, dlaczego jest tak mało pokazów i co sprawia, że odbywają się tak nieregularnie. Tylko garstka projektantów organizuje je systematycznie, czyli dwa razy do roku. A reszta? Gdy uda się im skończyć kolekcję. Stąd bierze się też rozstrzał w terminach. W kuluarach mówi się, że to kwestia braku sponsorów, którzy nie są już jak dawniej zainteresowani finansowaniem pokazów. Z kolei rzadko który kreator w Polsce zarabia tyle, aby móc urządzać prezentacje na własny rachunek. Inny powód to kondycja biznesowa „dojrzałej ligi polskich projektantów”. Podobno ich interesy nie idą już tak rewelacyjnie jak kiedyś. Dlaczego? Być może to problem z odnalezieniem się w czasach, w których króluje moda na ubrania casualowe? A może zbyt wysokie ceny? W końcu dziś, inaczej niż nawet kilka lat temu, mamy łatwy dostęp do zagranicznych platform shoppingowych z luksusową odzieżą. Z pewnością oba czynniki mają tu znaczenie, ale to na pewno nie powód, by zacząć pokazywać na wybiegu nudną dzianinę.

Projektanci, którzy zaczynali tuż po rozpoczęciu transformacji, dziś mają po czterdzieści parę lat. W większości zaczynali dwie dekady temu jako świeżo upieczeni absolwenci polskich uczelni artystycznych. Można śmiało powiedzieć, że formowali polską modę i nie bez powodu ci, którzy przebili się na rynku, są na nim do dziś. Od początku wyróżniali się determinacją, pracowitością, kreatywnością. I właśnie to trzeba w nich pielęgnować. Jak? Tu z pomocą przyszedłby profesjonalny tydzień mody. Tyle że go nie mamy. Przez kilka lat nieźle funkcjonował łódzki – faktycznie był prawdziwym świętem polskiej mody. Ale koniec końców jego potencjał został zmarnowany, a kolejni amatorzy próbujący reaktywować go w Warszawie narobili tylko mnóstwo szkód. To dlatego dziś do instytucji tygodnia mody w Polsce nie mają zaufania ani projektanci, ani sponsorzy. A szkoda, bo profesjonalnie zorganizowane tego typu wydarzenie to dla projektanta trampolina do sukcesu.

Projektanci na start

Tygodnie mody odbywają się na całym świecie, nie tylko w czterech głównych stolicach mody. Są i w Sydney, i w Tbilisi. Wszędzie przyciągają światowej sławy profesjonalistów, od dziennikarzy i stylistów po fotografów i blogerów. A także wspomnianych wcześniej kupców, którzy składają zamówienia u projektanta na kolekcję i wstawiają ubrania np. do multibrandowych butików, concept store’ów czy domów towarowych. Tyle że w Polsce nikt wymienionych wcześniej kolekcji nie zobaczy. Jesteśmy jednym z nielicznych krajów na świecie, w których projektanci nie mają za sobą wsparcia tego typu organizacji. Sytuacja nie jest jednak beznadziejna. Zaczęły powstawać bowiem konkursy dla projektantów i wydarzenia będące namiastką tygodnia mody. Co prawda głównie wspierają one młodych adeptów wydziałów projektowania, a nie doświadczone marki. Ale dobre i to. Dzięki temu odkryłem całą rzeszę nowych, godnych uwagi projektantów. Na odbywającym się w październiku Łódź Young Fashion dostrzegłem niepokornego Adriana Krupę, którego kolekcja zwyciężyła w konkursie Złota Nitka. Jego pełne fetyszów pnawiązujące do garderoby japońskich samurajów są jak świeży powiew bryzy. Przemyślane, nowoczesne, odważne. Na tyle, że jeden z nich, czerwona, pikowana kurtka, pojawił się na okładce lutowego numeru ELLE.

Podczas tego samego wydarzenia rok wcześniej z awangardową kolekcją zadebiutował Tomasz Armada z kolektywu Dom Mody Limanka. Wówczas jego modowy performance podniósł ciśnienie na widowni. Nie inaczej było, kiedy pokazał kolejną kolekcję na innej imprezie – KTW Fashion Week w Katowicach. To dopiero druga edycja wydarzenia, ale już widać w nim potencjał na coś większego, być może nawet na tydzień mody z prawdziwego zdarzenia. To tam w listopadzie obejrzałem kolekcję Martyny Sowik, w której projektantka po mistrzowsku bawi się mocnymi, skórzanymi fasonami. Od pierwszego wejrzenia zakochałem się też w futurystycznych projektach Anny Nowak-Curyło, tegorocznej laureatki Cracow Fashion Awards.

To właśnie w nich chciałbym widzieć nowych Zieniów, Paprockich, Baczyńskie, którzy jednak swoimi aspiracjami będą sięgali tak daleko jak nowe pokolenie właścicieli prężnie rozwijających się marek odzieżowych. Bo z tych ostatnich naprawdę możemy być dumni. Z Magdy Butrym, w której projektach chodzą gwiazdy Hollywood, z Zuzi Kuczyńskiej, której bieliznę z metką Le Petit Trou sprzedaje portal z luksusową odzieżą Net-a-Porter, z Zosi Chylak, której torebki na tygodniach mody noszą najsłynniejsze influencerki, czy z Misbhv, marki, której streetowe kolekcje pokochały dzieciaki najbardziej cool na świecie. To na razie niewielka, ale silna reprezentacja i za granicą jesteśmy coraz częściej dostrzegani. Nic dziwnego, bo mierzymy coraz wyżej. Teraz tylko ten rosnący potencjał należy dobrze wykorzystać. Wierzę, że nowej generacji uda się zajść równie daleko. A może któreś z nich stanie na stanowisku dyrektora kreatywnego znanego domu mody? To nie udało się jeszcze nikomu. Ale trzeba marzyć…