Aleksandra Zawadzka: Słuchałam Twojej nowej płyty „Carla Bruni” wiele razy na przestrzeni ostatnich tygodni i muszę to przyznać: jest przepiękna. Powiem więcej - kiedy odtwarzam poszczególne utwory, odnoszę wrażenie, jakbyś była moją wieloletnią przyjaciółką, która swoimi piosenkami opowiada mi różne historie przy winie i herbacie. Jak udało Ci się osiągnąć taki efekt? 

Carla Bruni: Bardzo mi miło, że tak uważasz. Zależało mi na tym, by stworzyć intymną więź z muzyką, a poprzez nią – także z ludźmi, którzy jej słuchają. Do samego końca jednak nie wiedziałam, czy to się uda, ponieważ nigdy nie ma pełnej kontroli nad tym, co się robi. Więc jeśli otrzymałaś te emocje, to jestem przeszczęśliwa. 

Gdzie powstawał ten album?

Stworzyłam muzykę w swoim domowym studiu. To taki mały pokoik pełen fotografii i gitar, w którym jest jeden wielki (twórczy) bałagan. Pracuję głównie tutaj i pierwszy etap tworzenia zawsze odbywa się u mnie w tym samym miejscu, w domu, ale ostateczne wersje piosenek nagrałam w dużym profesjonalnym studiu. Tym razem wybrałam Les Studios Ferber [to samo, w którym nagrywali Jane Birkin, Serge Gainsbourg czy Noir Désir - przyp. red.]. 

Jak ten wybór wpłynął na ostateczny materiał na płycie? 

Studia zmieniają się w zależności od płyty. Les Studios Ferber było o tyle świetne, że dawało możliwość grania z zespołem w pełnym składzie w jednym pomieszczeniu – dokładnie tak, jak podczas sesji na żywo. Na potrzeby nagrań ostatecznie jednak zdecydowaliśmy, że ze względów bezpieczeństwa pozamykamy się w małych kabinach z przezroczystymi szybami i odseparujemy się od siebie. 

Twoja rodzina wspierała Cię podczas tworzenia? 

Bardzo! Szczególnie, że piszę w nocy i muszę odsypiać w ciągu dnia, więc siłą rzeczy nie mieli innego wyjścia niż mnie wspierać i to jeszcze w dość zabawnych godzinach [śmiech]. Poza tym moi bliscy, dzieci oraz mąż słuchali tych piosenek często jako pierwsi, co samo w sobie też było dla mnie dużym wsparciem. 

Na płycie jest tylko jeden duet i to jeszcze po włosku. Co więcej, nagrałaś go razem ze swoją siostrą, aktorką Valerią Bruni Tedeschi.

Zaczęłam pisać tę piosenkę w zeszłym roku, a skończyłam ją przebywając z siostrą na kwarantannie. Valeria słyszała więc ten utwór wielokrotnie oraz poznała go bardzo dobrze.

Zauważyłam, że się z nim zżyła i bardzo jej się podoba, więc pewnego dnia spytałam ją po prostu, czy kiedy będziemy nagrywać „Voglio l’amore” w studiu, nie wpadłaby, żeby zaśpiewać tę piosenkę razem ze mną. Zrobiła to. 

Jak Wam się razem pracowało? 

Bawiłyśmy się przy tym świetnie i bardzo lubimy ze sobą pracować. Oczywiście, jesteśmy siostrami, ale cenię ją przede wszystkim jako artystkę. To dobra aktorka i tworzy świetne filmy, więc i tak chciałabym z nią współpracować - niezależnie od tego, czy jesteśmy rodziną czy nie. 

Które z nowopowstałych piosenek są Ci szczególnie bliskie? 

Powiedziałabym, że każda z nich. Wszystkie powstały w chwilach, które były dla mnie emocjonalnie ważne. Jednak gdybym musiała wybrać tylko jedną, byłoby to może „Un grand amour”...

Dlaczego?

Ponieważ jest jednocześnie bardzo osobista, ale też niezwykle uniwersalna. Mówi o czymś, o czym wszyscy mogą rozmawiać, do czego mogą się odnieść zawsze: o miłości. Każdy ją z czasem znajduje, każdego dotyka i każdemu może się przydarzyć. 

W piosence "Your lady" śpiewasz "Without you nothing's right". Dedykowałaś te słowa mężowi? 

Och nie, nie. W piosenkach nie zawsze opisuję swoje doświadczenia i ten utwór nie ma nic wspólnego z rzeczywistością. Inspirowany jest pewnym filmem, który obejrzałam jakiś czas temu. Myślę, że jest dużo romantyzmu w pisaniu utworów o niemożliwej miłości i chociaż nie jest to najlepsza życiowo sytuacja, to z perspektywy autora czy poety może być niezwykle ciekawa.

Część utworów z nowego albumu powstała przed lockdownem, ale wiele z nich już podczas pandemii. Czym się różnią między sobą? 

Być może te, które powstały już po zamknięciu, mają w sobie szczególną potrzebę wolności.

Jak odnajdujesz się w tej dziwnej rzeczywistości?

Wszyscy jedziemy na tym samym wózku, więc staram się zachować spokój. Nie widzę powodu, aby reagować zbyt nerwowo na tę sytuację. Co możemy zrobić poza byciem przezornym i zaakceptowaniem rzeczywistości? Jestem spokojna, chociaż czasem mi to nie wychodzi i wtedy „jest we mnie burza”. Myślę jednak, że wiele osób ma podobnie: w końcu nie widzimy czystego obrazu przyszłości i trudno przewidzieć, co będzie dalej. 

Twoja nowa płyta nosi nazwę "Carla Bruni". W taki sposób swoje albumy tytułują zwykle artyści, którzy są na początku drogi muzycznej, jednak Ty zdecydowałaś się na taki krok jako dojrzała piosenkarka. Czy jest w tym coś symbolicznego? 

Przez nazwanie tego albumu moim nazwiskiem chciałam być może próbować zrobić coś innego… Jednak będąc zupełnie szczerą, nie mogłam znaleźć innego tytułu i wtedy pomyślałam sobie: ale czemu by właściwie nie nazwać go właśnie tak?

& Other Stories stworzyło kolekcję specjalną z Brøgger: najmodniejszą w tym sezonie brytyjsko-duńską marką. Rozmawiamy z jej projektantką [wywiad]>>

Czego się o sobie dowiedziałaś przez ostatnie lata?

Niewiele. Byłam tak zajęta pracą, że na bieżąco zostawiałam fragmenty siebie w tym, co robię: w tekstach, w piosenkach. Być może jednak nauczyłam się czegoś o życiu przez te lata i jest to świadomość tego, jak jest kruche. 

Wsłuchując się Twoje nowe utwory odniosłam wrażenie, że na płycie nawiązujesz do tradycji francuskiej piosenki z lat 70. Dobrze trafiłam?

Kiedy współpracujesz z producentem tego albumu, czyli Albinem de la Simone’em, masz możliwość wyboru brzmienia płyty, które pozwoli osiągnąć zamierzony efekt. I tak, zdecydowanie bym się zgodziła ze stwierdzeniem, że ten materiał brzmi jak francuskie piosenki z lat 70. Pomyślałam, że taki zabieg mógłby wzbogacić piosenki i pomóc im lepiej wybrzmieć. 

Jakich piosenek z tej bądź innej epoki słuchałaś w czasie tworzenia? 

Było ich wiele. Słucham naprawdę dużo muzyki i to z różnych epok – z lat 70., 80., a nawet współczesnej. Myślę, że lista byłaby zbyt długa, żeby zmieścić ją na ELLE.pl, bo nie zamykam się tylko w jednej dekadzie [śmiech].

A buntujesz się jeszcze? 

Tak, cały czas. Buntuję się przeciwko konwenansom, préjugé – nie wiem, jak to powiedzieć po angielsku [uprzedzeniu – przyp. red.], konserwatywnemu podejściu. Uwielbiam wolność. 

Na YouTube znalazłam fragmenty wywiadu z Tobą dla programu telewizyjnego Fréquenstar z połowy lat 90., gdzie można przez chwilę zobaczyć, jak grasz na gitarze "You Can't Always Get What You Want" Rolling Stones. Byłaś u szczytu kariery w modelingu. Już wtedy myślałaś o muzyce na poważnie? 

Zawsze, zawsze, zawsze grałam muzykę i pisałam ją. Nawet kiedy zajmowałam się głównie modelingiem, cały czas miałam ze sobą gitarę i większość mojego czasu zajmowało mi granie.

Myślałam o muzyce niekoniecznie jako o pracy czy źródle utrzymania, ale tym, co nieustannie przynosi mi przyjemność w życiu. 

Co sprawiło, że zdecydowałaś: to ten moment, poświęcam się jej w całości?

Kiedy przestałam zajmować się modelingiem, z końcówką lat 90. czy też początkiem roku dwutysięcznego, zaczęłam mieć więcej wolnego czasu. Nie podróżowałam tak dużo jak wcześniej, więc wtedy grałam jeszcze więcej, właściwie cały czas. Zaczęłam tworzyć melodie oraz dopasowywać je do słów i wreszcie tworzyć własne piosenki. To się rozwijało całkiem naturalnie, kiedy powoli coraz mniej byłam modelką, a coraz bardziej songwriterką. 

A tęsknisz za pracą w modzie? 

Nie do końca, choć cały czas jestem bardzo blisko z moją modową rodziną. Z pewnością tęsknię za młodością [śmiech]. Uwielbiam być muzykiem, śpiewać i pisać piosenki, po prostu być songwriterką – to jest dla mnie raj. Ale oczywiście kochałam też modeling: zajęło to sporą część mojego życia i cały czas mam kontakt z wieloma osobami z branży mody. Mimo że nie pracuję już jako modelka, nie jestem zupełnie poza tym światem.

Jakie jest twoje najpiękniejsze wspomnienie z czasów modelingu?

Pewnie czas spędzony z dziewczynami i projektantami. Uwielbiałam przebywać z innymi modelkami, byłyśmy zwartą grupą przyjaciółek w takim ograniczonym i zamkniętym środowisku. Świetnie się ze sobą bawiłyśmy i zostało mi wiele miłych wspomnień z tego czasu. Dobrze wspominam także wszystkich tych projektantów, których niestety już z nami nie ma: Yves Saint Laurent, Azzedine Alaia, Versace, Gianfranco Ferré, Karl Lagerfeld… To były fantastyczne osoby. Oczywiście nadal mamy wspaniałych twórców - wielu geniuszy wciąż żyje i produkuje piękne ubrania, ale lata 90. były moim zdaniem szczególnie wyjątkowe. 

Czy możemy się spodziewać, że wrócisz któregoś razu na wybieg?

Nie, raczej nie [śmiech].

Miałaś wiele wcieleń: supermodelka, pierwsza dama, wokalistka, aktorka. Czym jeszcze zaskoczy nas Carla Bruni?

Niezupełnie uważam się za aktorkę, ale dzięki za komplement [śmiech]. Nie mam zielonego pojęcia. Przez całe życie miałam bardzo dużo szczęścia: dostałam mnóstwo szans i otwarto przede mną wiele drzwi, przez które bez zastanowienia się po prostu przeszłam. Jestem szczęściarą i to by chyba wszystko wyjaśniało. 

"Off-duty model look zawsze był częścią DNA tej marki". Rozmawiamy z Heleną Christensen i Anine Bing o ich wspólnej kolekcji>>