Pewnej nocy, ponad 30 lat temu, Bonnie Timmermann niespiesznie sączyła drinka z przyjaciółmi w barze na Manhattanie. W pewnym momencie na jej kolanach wylądował papierowy samolot. Podniosła wzrok i spostrzegła barmana, który przyglądał jej się z błyskiem w oku. A Bonnie potrafiła odróżnić zwykły błysk od tego wyjątkowego. Najwięksi reżyserzy dzwonili do niej po radę, niemal każdy kelner, na którego trafiała, okazywał się aspirującym aktorem. Tym razem był to barman. Nazywał się Bruce Willis. Niedługo potem, dzięki staraniom Bonnie, dostał epizodyczną rolę w serialu „Policjanci z Miami”. A później wszystko potoczyło się dość szybko.

Reżyserzy castingu w branży filmowej są jak swatki. Ich zadanie polega na tym, żeby połączyć w pary aktorów i aktorki z odpowiednimi rolami. Nie ma magicznej formuły, nie istnieje jedna recepta. To sztuka oparta w dużej mierze na instynkcie i intuicji. Bonnie Timmermann słynie z jednego i drugiego. Dodatkowo ma ogromne pokłady empatii. Jest ceniona za ludzkie podejście w świecie pozbawionym skrupułów. Mówi się o niej, że potrafi rozpoznać potencjał w bardzo młodym aktorze na długo przed tym, zanim sam zainteresowany się zorientuje. Bonnie nie za bardzo potrafi określić, na czym polega jej dar. Wygląda i zachowuje się jak instruktorka jogi. Jest zrównoważona, zdystansowana, spokojna, zawsze zrelaksowana, o co trudno w tej branży. Bez wątpienia jej sposób bycia przekłada się na styl pracy i atmosferę w zespołach, które buduje. Ludzie uwielbiają z nią pracować, mówią, że nie wytwarza niepotrzebnej presji, a największe ­konflikty potrafi załagodzić w minutę. Gdy pytam o sekret jej sukcesu, odpowiada, że pewnie chodzi o dobroć. W środowisku pozbawionym łagodności, empatii i uczciwości Timmermann umiała pozostać sobą. To, że od lat jest na szczycie, zawdzięcza ciężkiej pracy, a także temu, że umie słuchać i wspierać innych. To jej siła, znak rozpoznawczy.

Richard Gere i korytarze

Reżyserem castingu została przypadkiem, wcale nie taki był plan. Miała 20 lat, mieszkała w zaniedbanym, pełnym robactwa budynku w East Village na Manhattanie. Przyjaciel polecił ją do pracy w Phoenix Theater Company. Teatr miał swoją siedzibę na Times Square, Bonnie uznała, że to prestiżowa lokalizacja. Nie wiedziała, kogo dokładnie szukają, ale pojechała na spotkanie z dyrektorem placówki. Z miejsca zatrudnił ją do pracy w charakterze reżyserki castingu, nie pytając o kwalifikacje. Timmermann też nie dopytywała, co dokładnie miałaby robić – potrzebowała pieniędzy, marzyła o tym, by zmienić lokum: chciała zamieszkać wreszcie w pojedynkę i bez karaluchów. Ucieszyła się z pierwszej nowojorskiej posady, ale prawdę mówiąc, przyjęłaby wtedy wszystko. Pamięta, że pracę rozpoczęła już następnego dnia – jej biurko stanęło na teatralnym korytarzu, tuż obok toalety. Tam organizowała pierwsze przesłuchania.

To ona wpadła na pomysł castingu o nazwie „open call”. Na takie przesłuchanie mógł przyjść każdy, także aktor niezawodowy. W latach 80. to była nowość. Większości osób, które wtedy pojawiały się na spotkaniach, ewidentnie brakowało talentu, a część z nich była wręcz niebezpieczna. Bonnie zapamiętała mężczyznę, który jak tylko się dowiedział, że nie dostanie roli, przystawił jej pistolet do skroni. Na szczęście nienaładowany. W niecałe pięć minut pojawiła się policja, która wyprowadziła mężczyznę z budynku. Tego samego dnia na przesłuchanie przyszedł Richard Gere. Jeszcze nieznany, ale już wyróżniający się spośród innych – elegancki, o nienagannych manierach i ponadprzeciętnej klasie. Cudownie się wysławiał. Bonnie była oczarowana. Tego dnia Gere dostał swoją szansę. A Bonnie nauczkę, że w tym zawodzie nie ma miejsca na cynizm. I na uprzedzenia.

Meryl Streep i boczne wejścia

Pracą w teatrze Timmermann poprawiła swój byt, ale nie na tyle, by móc bez ograniczeń chodzić na spektakle. A w tym zawodzie – jak sama przyznaje – trzeba wręcz przesiadywać w teatrach. To wylęgarnia talentów. Wówczas jednak mała pensja ledwo starczała na opłacenie czynszu w nowym mieszkaniu. Dlatego by być na bieżąco z repertuarem teatralnym i nowymi nazwiskami, wchodziła na spektakle bocznym wejściem podczas antraktu. Co z tego, że nie znała pierwszego aktu – jeśli ktoś był dobry, to przykuwał jej uwagę podczas drugiego albo trzeciego. W ten sposób – czyli od połowy – widziała tysiące przedstawień. Podczas jednego z takich wyjść spostrzegła młodą, niezwykle – według niej – rokującą aktorkę, od której nie mogła oderwać wzroku. To był jej pierwszy spektakl, pierwszy raz na scenie... Bonnie zaraz po zakończeniu widowiska pognała do garderoby, by przywitać się z dziewczyną i zaproponować jej angaż w Phoenix Theater Company. Młodziutka Meryl Streep przyjęła zaproszenie. Timmermann zapamiętała ją przyjeżdżającą co rano na Times Square rowerem, który wnosiła do teatru, bo bała się, że ktoś go ukradnie.

Francis Ford, Coppola i Hollywood

Streep zagrała wtedy w spektaklu „Uncommon Women and Others” Wendy Wasserstein. Opowiadał historię przyjaciółek z czasów studenckich, które po latach spotykają się w rodzinnym mieście na wspólnym lunchu. Przedstawienie jakiś czas po premierze miało odsłonę telewizyjną – było transmitowane na żywo z Phoenix Theater Company. Zobaczył je Francis Ford Coppola. Zaintrygowała go reżyserka castingowa, która stawiała na nieznane twarze. Powiedział o niej znajomym w BBC, gdzie szybko dostała pracę – miała szukać aktorów do sztuk radiowych. To wtedy po raz pierwszy odbyła służbową podróż do Los Angeles, mekki agencji aktorskich. Jednak żadna z nich nie chciała współpracować z nieznaną reżyserką obsady. Po serii niepowodzeń w Los Angeles Timmermann nie wytrzymała – zamknęła się w pokoju i płakała przez cały dzień. Wychodząc z hotelu po coś do jedzenia, natknęła się na wysokiego mężczyznę, który popatrzył na spuchniętą od płaczu dziewczynę i wyszeptał aksamitnym głosem: „Co się stało maleńka?”. Pocieszycielem okazał się David Warner, brytyjski aktor robiący wówczas karierę w USA. Bonnie opowiedziała mu o swoich problemach, a on wieczorem zjawił się z grupą aktorów – za jednym zamachem mogła obsadzić wszystkie role w realizowanej właśnie sztuce radiowej. „Wtedy uwierzyłam w sens spotkań na żywo” – wspomina Bonnie. „Zawsze warto stanąć z człowiekiem twarzą w twarz. Tylko wtedy możesz zobaczyć, z kim tak naprawdę masz do czynienia. To ciekawe, ale właśnie zdałam sobie sprawę, że wszystkich ludzi, którzy z czasem okazywali się najważniejsi w moim życiu, poznawałam przypadkiem” – wyznaje. „Kilka z takich okazjonalnych rozmów przerodziło się w najbardziej trwałe i cenne przyjaźnie. Trzeba być otwartym na drugiego człowieka w każdej sytuacji. Bez pomocy innych nie jesteśmy w stanie nic zdziałać”.

Znalezione obrazy dla zapytania bonnie timmermann polaroids

Polaroidy z castingów, własność Bonnie Timmermann

Scarlett Johansson i mężowie

W podobny sposób Bonnie poznała pierwszego męża. W zimny, jesienny poranek spacerowała po parku, gdy nagle zapytała samą siebie na głos: „Czy nie lepiej byłoby teraz przechadzać się po Bermudach?”. Przytaknął jej mężczyzna stojący obok. Tydzień później lecieli razem na Bermudy, a za miesiąc wzięli ślub. Małżeństwo przetrwało pięć lat. Drugiego męża – pisarza i prawnika Johna Connora – Bonnie poznała w teatrze. Zasnął podczas premiery spektaklu, który obsadzała. Sala była wypełniona krytykami, Timmermann nie mogła pozwolić na to, by którykolwiek z dziennikarzy zauważył – lub usłyszał – chrapiącego widza. W przerwie zdołała przedrzeć się między rzędami i obudzić śpiocha. I tak udało się uratować przyszłe recenzje. Co więcej, cały wieczór po premierze spędziła w towarzystwie Connora, który przekonywał, że nie był znudzony sztuką, tylko czuł się wyczerpany swoim pierwszym procesem w sprawie potrójnego morderstwa. Po kilku tygodniach wzięli ślub. Małżeństwem są do dzisiaj, niedawno obchodzili 35-lecie. „Przepis na udane małżeństwo? Po prostu dwoje ludzi musi sobie dawać przestrzeń. John większość wieczorów spędza w domu, czyta prawnicze książki, przygotowuje się do rozpraw. A ja biegam z przyjęcia na przyjęcie, ze spektaklu na premierę kinową. Nie poznawałabym ludzi, siedząc w domu na kanapie. Szanujemy swoje wybory i to, jacy jesteśmy”.

Timmermann szuka aktorów wszędzie. Podczas lunchu, na sali gimnastycznej i na zakupach w osiedlowym sklepie. Zwykle spotyka się z nimi poza salą castingową, unika kamer i komisji. Woli rozmowę, spacer, niespiesznie wypitą kawę. Stres podczas castingu jest ogromny, a Bonnie nie wierzy, że podczas tak krótkiego spotkania można poczuć, czy ktoś nadaje się do roli. Tak poleciła Scarlett Johansson do filmu „Amerykańska rapsodia” z 2001 roku. Przekonała reżyserkę Évę Gárdos, by zapomniała o tradycyjnych zdjęciach próbnych i spotkała się ze Scar­lett: „Posiedźcie, pogadajcie, pomilczcie razem, pośmiejcie się...”. Zadziałało. Scarlett dostała pierwszą dużą rolę w międzynarodowej produkcji.

Na początku kariery Bonnie założyła, że będzie pracować tylko z tymi, którzy potrafią uszanować jej podejście do zawodu. Nigdy nie podnosi głosu i tego samego wymaga od innych. Pracuje, z kim chce, zwykle nad pięcioma filmami lub spektaklami jednocześnie. To daje jej płynność finansową i możliwość odrzucenia propozycji, gdy uważa, że nie jest dla niej. Czy często odmawia? „W sumie tak, nawet czołowym reżyserom” – przyznaje. „Wielkie wytwórnie zatrudniają mnie rzadko, bo trudno im się zgodzić na moje warunki. Nie można mieć wszystkiego. Dla mnie najważniejszy jest komfort pracy. Mogę zarobić mniej, ale za to w przyjaznej atmosferze. I nie tracąc do siebie szacunku”. Ostatnio Bonnie zajęła się również produkcją filmową. Ma na koncie około 20 filmów, w planach kolejne. „Trzeba się wciąż rozwijać. Nie można stać w miejscu z poczuciem, że jest się mistrzem w swoim fachu” – podsumowuje. „Cały czas zakochuję się w ludziach, w ich historiach i w tym, za czym tęsknią lub o czym marzą. Musi i mnie to porwać. Jeśli tak się stanie, zrobię wszystko dla wspólnych działań. Sukces nigdy nie jest zasługą wyłącznie jednostki”.

Jessica Weisberg