Nawet nie zauważyłyśmy, kiedy to się stało. Z seriali zniknęły dziewczyny w idealnych makijażach, w szpilkach z czerwoną podeszwą i facetem u boku, gotowym kupić pierścionek z brylantem. W tym roku mija dziesięć lat od premiery ostatniego sezonu „Seksu w wielkim mieście”. Przypominam sobie kilka odcinków serialu. Oglądając, czasem się śmieję, ale częściej jestem rozczarowana. Jak mogłyśmy to oglądać na poważnie? Dlaczego nie czułyśmy, że kobiecość w tym serialu wcale nie jest synonimem odwagi, mądrości, talentu ani piękna, tylko oznacza histerię, brak pewności siebie i nieumiejętność radzenia sobie z techniczną stroną życia? Na potwierdzenie swojej irytacji znajduję w amerykańskiej edycji ELLE felieton: „ Jak się przekonałam, że »Seks w wielkim mieście« to ściema”. Jego autorka Farah Krentcil przyznaje, że lata temu postać Carrie ją zainspirowała do tego, żeby zostać dziennikarką. Teraz ma jednak do niej żal: „Carrie ma się za niezależną, wyzwoloną kobietę, a w głębi jest totalnie bierna i nie radzi sobie z niczym, jeśli nie ma pewności, że ktoś (albo nawet każdy) jest w niej szaleńczo zakochany. Carrie potrzebuje faceta, żeby poczuć się pewnie. Dla mnie to więcej niż głupota. To jest coś, czego się nie da wybaczyć”. Sarah Jessica Parker zawsze lubiła zaznaczać, że Carrie to nie ona. Nic dziwnego, jej postać nie mieści się w naszych czasach, bo sztuczność jest już niemodna, Victoria Beckham wyjmuje implanty z piersi, Lena Dunham pokazuje swoją nadwagę w prime timie na kanale HBO, Jennifer Lawrence świeci się cera na czerwonym dywanie.

Imię Carrie nosi teraz zupełnie inna kobieta. To Carrie Mathison w serialu „Homeland”, agentka CIA obdarzona geniuszem, za który płaci chorobą dwubiegunową. Daleko jej do plastikowego ideału, w każdej chwili może się wymknąć spod kontroli, może zagrozić systemowi, którego teoretycznie broni, ale potrafi też zdemaskować. „System” to słowo klucz dla dziewczyn, które teraz stały się ikonami seriali. Carrie nie potrzebuje życia osobistego, jej praca jest misją, jej piekłem i ratunkiem. Lubię jej wielkie oczy, w których jest tyle samo przerażenia, co objawienia. Aktorka Claire Danes doskonale radzi sobie z tą postacią. Fanką serialu „Homeland” jest też Julia, sekretarz redakcji ELLE. – Podoba mi się, że cechy dotąd zarezerwowane w popkulturze dla facetów, tu ma kobieta. Że jest jedyną sprawiedliwą, osamotnioną w swojej słusznej walce – uzasadnia. – Carrie jest bardzo współczesna, bo jest niejednoznaczna, słaba i silna, zaburzona, czasem działa na swoją krzywdę, np. fatalnie lokuje uczucia. Czyli zakochuje się we wrogu numer jeden. I rozwala system. Jak Katniss Everdeen z „Igrzysk śmierci”, sagi dla młodzieży, której nie traktujemy poważnie, a powinniśmy. – Nie da rady, nie będę miła, bo nie jestem miła – mówi Katniss, uczestniczka telewizyjnego show, którego twórcy na oczach milionów widzów urządzają rzeź. Bycie miłą mogłoby jej uratować życie. Bycie miłą byłoby sztuczne.

Zmiana przyjaciółki - Czytaj dalej >> 

fot. East News, Serwis Prasowy

Wbrew temu, co sądzą autorzy koszmarnych igrzysk, świat już nie nabiera się na manipulacje, na sztuczność, na marzenia, których nie da się zrealizować. Każdego dnia może nastąpić atak terrorystów (z tym walczy bohaterka „Homeland”), wyschnąć ostatnie źródło pieniędzy (z tym borykają się bohaterki serialu „Dziewczyny”), wydarzyć się coś tak zmieniającego rzeczywistość, że nie zdążymy zareagować (Zoe Barnes z serialu „House of Cards” napisze o tym na Twitterze). Dzisiaj grożą nam gorsze końce niż koniec wyprzedaży u Diora, najgorszy koszmar Carrie Bradshaw. Żeby przeżyć, trzeba znaleźć dystans, zaklęcie na rzeczywistość, które ją przekłuje jak zardzewiała szpilka brokatowy balon. Laureatka ubiegłorocznego Oscara Jennifer Lawrence, czyli Katniss Everdeen z „Igrzysk śmierci”, jest ze swoją postacią zaskakująco spójna. Jedna i druga niczego nie udają. Jennifer wprawdzie pokazuje się na rozdaniu Oscarów w okazałej sukni Diora, ale natychmiast się o nią potyka i wywraca na schodach, idąc po statuetkę. A jednak Carrie Bradshaw nie daje mi spokoju. Dlaczego nie chcemy już oglądać jej przygód ani słuchać jej naiwnych komentarzy do rzeczywistości? Czy tylko dlatego, że ta rzeczywistość już nie istnieje? I czy istniała? Pytam o to szefową działu mody ELLE Inę. Oczy jej błyszczą, kiedy przypomina sobie fascynację sprzed kilku lat. Kiedy w Polsce w najlepsze jeszcze trwała moda na ten serial, Ina kończyła liceum i zaczynała studia. – Kreacje Carrie rozpalały moją wyobraźnię – uśmiecha się Ina. – Marzyłam o sutej spódnicy Cacharel w kwiaty, którą nosiła, i dotąd szukałam, aż upolowałam taką na eBayu. Długie cieliste rękawiczki, która miała w innym odcinku, uszyłam sobie u kaletnika. W superwysokich szpilkach chodziłam po wydziale polonistyki. A potem? – W Stanach wybuchł kryzys, strojność stała się passé. Znawcy mody zaczęli przychodzić na pokazy w czarnych płaszczach i trampkach Converse. Dziś dla Iny ikonami są Isabel Marant, która robi swoje mimo trendów, czy Stella McCartney, która robi swoje mimo rodzinnych oczekiwań. Dziewczyny, które działają wbrew przewidywaniom, niestandardowo, na własnych prawach – to są dziś nasze wzorce. Tymczasem Sarah Jessica Parker, która nie umie się w tym świecie odnaleźć, spotyka Lenę Dunham, i to wcale nie w przenośni, tylko całkiem dosłownie: na balu Metropolitan Opera w Nowym Jorku. Impreza odbyła się pod modnym w ostatnich latach hasłem „punk”, które kochamy przecież za to, że sugeruje wewnętrzną wolność i przekorę. SJP pojawiła się w strojnej krynolinie, kilogramach biżuterii i zamówionym w Londynie złotym pióropuszu od Philipa Treacy’ego. Lena Dunham przyszła w długiej czarnej minimalistycznej sukni eksponującej jej misterne tatuaże. Każda po swojemu rozumie hasło „punk”.

Lena Dunham, autorka, reżyserka, producentka i odtwórczyni głównej roli w serialu „Dziewczyny”, na takich galach pojawia się od niedawna. Od czasu, kiedy przestała klepać biedę jako niszowa artystka na garnuszku u rodziców i zaniosła scenariusz do stacji HBO w Nowym Jorku. Serial Leny zmienił sposób opowiadania o kobietach tak jak kiedyś serial o Carrie Bradshaw. Bohaterka „Dziewczyn” Hannah Horvath mieszka na Brooklynie, nie marzy o wyjeździe do Paryża ani nawet o lunchu na Manhattanie. Dopiero w trzecim sezonie idzie kupić sukienkę, bo wreszcie zarobiła jakieś pieniądze w magazynie „GQ”. I nie idzie do Chanel, tylko do małego sklepiku bez szyldu. Czasem Hannah pokazuje się w bikini albo po prostu nago. Nie przypominam sobie serialu, w którym ktoś tak odważnie biegałby przed kamerą, machając swoimi obfitościami. Ani przez chwilę nie mam wątpliwości, że Hannah lubi swoje ciało. I nigdy nie miałam pewności, czy Carrie Bradshaw swoje ciało lubi.

Zmiana przyjaciółki - Czytaj dalej >> 

fot. East News, Serwis Prasowy

W „Dziewczynach” jest najwięcej tego, o czym tak mocno mówią do nas nowe seriale, filmy i nowe twarze. Niezgody na system i niezgody na sztuczność. Brak granic oznacza jednak także niebezpieczeństwo chaosu. Dziewczyny z „Dziewczyn” są rozedrgane, neurotyczne, ich myśli biegną z szybkością procesora, ich uczucia rozsadzają skalę. Nie mają czasu ani siły na udawanie. Nikt już nie da rady schować ich kobiecości do pudełka z napisem „miła dziewczynka” czy „dobra kobieta”. Ich relacje z mężczyznami są boleśnie szczere, obudowane godzinami rozmów, ale nie na kozetce u psychoanalityka, nikt już nie ma na to pieniędzy. Na terapię nie chodzi nawet agentka Carrie Mathison mimo choroby dwubiegu- nowej, interesuje ją tylko recepta na proszki, i to dopiero, kiedy nie może się ruszyć ze strachu. Hannah Horvath z „Dziewczyn” pracuje nad książką i – co jest oczywiste w czasach blogów – to książka o niej samej. Blisko swojej bohaterki znajduje się Lena Dunham – na dniach wydaje pierwszą, ironiczno-autobiograficzną książkę. Będzie hitem jak wszystko, czego w swojej pozbawionej poczucia obciachu szczerości dotknie się ta dziewczyna. Tymczasem w ostatnim odcinku „Seksu w wielkim mieście” Carrie Bradshaw odkrywa prawdę o życiu: nieważne są relacje z innymi, liczy się relacja z samą sobą. Niestety w tym samym momencie odbiera słuchawkę telefonu wysadzanego różowymi kryształami, dzwoni Mr Big. Mężczyzna sankcjonuje wybory nawet najbardziej wyzwolonej kobiety. Jednak wystarczy się pozbyć marzeń o pierścionku od Tiffany’ego i apartamencie, żeby nadeszła wolność. Kryzys paradoksalnie przyniósł wielki skarb. Brak złudzeń. Szybki kurs prawdy o sobie. I silnej kobiecości. To wcale nie jest siła przeciwko mężczyznom, tylko mimo nich. Te dziewczyny nie czekają na nich, nie uzależniają się od nich, nie są nawet zazdrosne! Carrie mówi do swojego eksukochanego, że marzy o miłości, bez której nie można żyć. Hannah Horvath umarłaby ze śmiechu. A może nawet już tego nie zrozumie?

Kobiety nie pytają, czy mogą dowodzić, biorą sobie to, w czym czują się pewnie. Rządzą w serialu „Gra o tron”. Kierują żądzami w „Czystej krwi”. Kobieta jest mózgiem akcji w filmie wojennym „Wróg numer jeden”. A jego reżyserka Kathryn Bigelow, dostaje Oscara. Pamiętacie „Archiwum X”? Młodziutka agentka Scully i agent Mulder, z którym łączy ją platoniczna relacja, tropią kosmiczne spiski. Odtwórczyni roli Scully Gillian Anderson wraca po 20 latach jako bohaterka serialu „Upadek”, piekielnie opanowana inspektor Gibson w cielistych szpilkach. Zmierzy się z seryjnym mordercą kobiet, tak jak dotąd w serialach robili to przenikliwi faceci. Mężczyźnie, który jej się spodoba, w ciągu dwóch minut poda numer pokoju. Już chyba tylko Bridget Jones ciągle czeka na telefon albo na to, że na jej koncie na Twitterze pojawią się followersi. W trzeciej części książki, którą tak kiedyś lubiłyśmy, jest tak samo niezdarna, lecz o kilkanaście lat starsza. I kiedy Hannah Horvath pokonuje anorektyczne stereotypy, a Katniss Everdeen wznieca rewolucję, Bridget się zastanawia, czy nie wygląda na ciotkę swojego młodego kochanka.

Bridget Jones już nas nie usprawiedliwi. Już nie wierzymy w to, że bycie ofiarą losu może być atrakcyjne. Przede wszystkim dla nas samych: tych, które nie mamy bogatego męża, jak Bridget Jones, nie wierzymy w księcia w białym lexusie, jak Carrie Bradshaw, i nawet nie wiemy, co będzie za rok. Jednak czyż to właśnie nie jest najbardziej interesujące?

Tekst Anna Luboń