Colin Farrell zaczynał swoją hollywoodzką karierę w wysokobudżetowych blockbusterach - "SWAT. Jednostka specjalna", "Wojna Harta", "Telefon", "Raport mniejszości", czy "Daredevil". Za to dziś odnajduje się w mniej budżetowych, ale artystycznych filmach, czasem robiąc sobie przerwę na popularne produkcje. Ten balans dobrze mu wychodzi, bo Irlandczyk może pochwalić się rolami u Sofii Coppoli, Yórgosa Lánthimosa, Tima Burtona, Guya Ritchie'go, Steve'a McQueena, Kennetha Branagh, Rona Howarda, Craiga Gillespie'ego czy Martina McDonagha. Ta lista robi wrażenie. A jak jest w przypadku "Yanga"?

To produkcja oparta na podstawie opowiadania autorstwa Alexandra Weinsteina, według reżyserii i scenariusza Kogonady. Amerykanin o koreańskich korzeniach ma na koncie np. świetnie przyjęty serial "Pachinko" dla Apple TV+ (tytuł właśnie dostał zielone światło na kontynuację). Fabuła opowiada historię pewnej rodziny w niedalekiej przyszłości. Ojciec, Jake, prowadzi sklep z herbatą. Jego żona Kyra (Jodie Turner-Smith) robi karierę w pewnej firmie, ale nie poznajemy szczegółów, wiemy jedynie, że jest bardzo zapracowana, więc wiele spraw spoczywa na barkach Jake'a. Wspólnie wychowują adoptowaną Mikę, dziewczynkę o chińskich korzeniach (urocza Malea Emma Tjandrawidjaja). Jest jeszcze jeden domownik, android Yang (Justin Min), który nie tylko opiekuje się ich córką, ale i uczy ją kultury Chin. Co ważne, traktowany jest jak pełnoprawny członek rodziny. Pewnego dnia, podczas rodzinnego konkursu tańca Yang ulega poważnej awarii. Jake za wszelką cenę stara się znaleźć miejsce, w którym naprawią robota. U pewnej złotej rączki dowiaduje się czegoś niezwykłego - android zapisywał własne wspomnienia na dysku w formie krótkich klipów. Gdy Jake zaczyna odtwarzać nagrania dowiaduje się, że Yang miał sekretne życie.

Choć jest to film osadzony w przyszłości przez większość czasu odkrywamy... wspomnienia. I to nie byle jakie, bo androida. Mężczyzny zaprogramowanego, żeby uczyć małą dziewczynkę historii i aspektów kultury chińskiej. Jednocześnie okazuje się, że Yang ma własne sprawy. Oglądając te retrospekcje nie można nie mieć wrażenia, że on też czuje i przeżywa. A przynajmniej bardzo tego pragnie. 

Co ważne, w "Yang" historia płynie wolno dając widzowi czas na szukanie niuansów i przemyślenie tego, czego się dowiaduje. Sam świat bohaterów mocno różni się od tego, do czego przyzwyczaiły nas filmy sci-fi. Zamiast wielkiej i przepełnionej metropolii, pełnej wysokich budynków, neonów i ciemności mamy domy w japońskim stylu, dużo roślin i drewna. Rozwój technologiczny widać, gdy bohaterowie używają komunikatora, okularów do odtwarzania filmów, w autach, których nie trzeba prowadzić (ale w nich też widzimy naturalnie rosnącą zieleń), czy przy rozmowach o androidach. Ten solarpunk w swoim azjatyckim klimacie jest piękny. I taki spokojny. Estetyka wysuwa się tu często na pierwszy plan, ale to jedynie subtelnie podkreśla relacje międzyludzkie - ich delikatność, detale i to, że tyle rzeczy nie mówi się wprost. Tylko trzeba odkrywać między wierszami. To wymaga od widza sporej uważności, co niektórych może znudzić na dłuższą metę - przyzwyczajeni jesteśmy do szybkich informacji, w krótkiej formie, a tu jest wręcz odwrotnie. Jednak warto zatrzymać się raz na jakiś czas. I docenić szczegóły, które składają się na człowieczeństwo. Bo co to znaczy żyć? Tytułowy android Yang właśnie o tym marzył.