ELLE Miałeś momenty zwątpienia w sens tego, co robisz?

K.B. No pewnie. Gdy z grupą Poluzjanci wydaliśmy pierwszą płytę, nikt się nami nie zainteresował. Nie mogliśmy dotrzeć do radia, recenzentom nie podobało się, że nie potrafią nas określić stylistycznie, ciągle słyszeliśmy, że to za trudne i bez przyszłości. Nie graliśmy koncertów, pojawiały się myśli: po co utrzymywać zespół, po co spotykać się na próby, robić nowy materiał. Brakowało nam motywacji, więc każdy z nas zajął się dziesiątkami innych projektów. Druga płyta powstawała 10 lat i to głównie pod naporem fanów, którzy nagle się pojawili i zaczęli się jej domagać. Miałem wtedy dylematy, czy nie zmienić gatunku na jakiś chodliwszy. Zaraz jednak odzywał się we mnie głos, że nie warto sprzedawać się dla paru groszy.

ELLE To, co robisz, wiąże się z nomadycznym trybem życia. Podróże są atrakcyjne, ale te zawodowe w końcu męczą. Patrząc na ściany kolejnego pokoju hotelowego, człowiek zaczyna tęsknić za stabilizacją, za domem.

K.B. Ja nie jestem w stanie żyć bez koncertów. To rodzaj uzależnienia. Jeśli przez dłuższy czas nie gram, czuję się jak narkoman na odwyku.

ELLE Niedawno jednak się ożeniłeś! Nie oczekujesz chyba, że Ola będzie jeździć za Tobą po świecie jak Gwyneth Paltrow za Chrisem Martinem?!

K.B. Mam nadzieję, że będzie (śmiech). A poważnie, tak, koncerty znacznie uszczuplają czas, który możemy spędzić razem. Ale nie gram codziennie. Spędzam w domu sporo czasu. Przy tym jestem typem totalnego domatora, nienawidzę wychodzić, bywać, imprezować. Jak odwiedzasz kluby zawodowo, rozrywką staje się siedzenie w domu.

ELLE Zabawne, bo to, co mówisz, i Twój wizerunek przeczą stereotypowi muzyka. Wyglądasz na grzecznego, ułożonego chłopaka, na intelektualistę pozbawionego nuty szaleństwa. Tak jest naprawdę czy to tylko poza?

K.B. Faktem jest, że dzisiaj, jeśli chcesz żyć z muzyki, musisz zaproponować ludziom produkt na najwyższym poziomie. A imprezy odbijają się na kondycji fizycznej i psychicznej. To nie są czasy, w których artysta mający jakieś ambicje może żyć w myśl zasady „sex, drugs and rock’n’roll”.

ELLE Czyli po koncercie zamiast imprezy łóżeczko?!

K.B. Raczej łóżeczko, choć od czasu do czasu zdarzają się dłuższe „tańce”. Generalnie dorosłem. Podczas studiów moje życie było jedną niekończącą się imprezą, zwłaszcza pierwsze dwa lata. Ale wówczas organizm błyskawicznie się regenerował, sen wydawał się stratą czasu, bo człowiek chciał posmakować życia. To były intensywne i wesołe lata. Ale i zabawa kiedyś się nudzi.

ELLE Pochodzisz z prowincji, wiele osób miałoby
pewnie problem z umiejscowieniem na mapie nie tylko Krasnegostawu, ale nawet Zamościa. Wierzyłeś,
że zrobisz karierę, że odniesiesz sukces?

K.B. W ogóle się nad tym nie zastanawiałem. Wy-cho-wy-wałem się w rodzinie, która nie miała poczucia zaściankowości, która była nastawiona kosmopolitycznie.

ELLE Czy Twoi rodzice zareagowali paniką na pomysł bycia zawodowym muzykiem?

K.B. Nigdy niczego mi nie narzucali, do niczego nie popychali, może z wyjątkiem nauki języków obcych. Nie próbowali przeze mnie realizować swoich ambicji. Byli pełni obaw, ale pozwolili mnie dokonać wyboru. Tato przestrzegał, że to niezwykle trudny zawód, który nigdy nie da mi poczucia totalnego spełnienia, przekonania, że wiem już wszystko. Że zawsze będą lepsi ode mnie, że całe życie będę musiał się uczyć. Ale decyzja była wyłącznie moja.