Michał Janowski: Czy polskie dziennikarstwo sportowe przeżywa kryzys? Zamiast dyskusji w przerwie dostajemy pojedynki kucharzy, a eksperci skupieni są bardziej na sobie niż na meczu.

Mateusz Święcicki: Wszystkie dodatki do meczu są po to, żeby przyciągnąć przed telewizory niedzielnego kibica. Ja z tym nie zamierzam walczyć. Uznaję je za nieszkodliwą ewolucję. Ja, jako fanatyk futbolu, widzę 90 minut meczu i 3 minuty gotowania, a wielu ludzi dokładnie odwrotnie. Dzięki gotowaniu w przerwach moja mama ogląda Ligę Mistrzów. Trudno się z tego nie cieszyć.

A gdzie w tym miejsce na dziennikarską merytorykę?

MS: Mam swoje zdanie, ale kim jestem, by krytykować pracę innych? Lata temu razem z Filipem postanowiliśmy, że będziemy patrzeć na nasz zawód przez pryzmat własnego rozwoju. Czy krytyka naszych kolegów po fachu jakkolwiek nas rozwinie?

Filip Kapica: To media społecznościowe sprawiły, że rozwinęła się niewiarygodna potrzeba krytyki innych osób. Wielokrotnie czytaliśmy mniej lub bardziej dopiekające nam tweety czy posty, ale z założenia nie reagujemy. Tu nie chodzi o wywyższanie się. Po prostu to nie przybliża nas do miejsca, w którym chcemy się znaleźć. Druga sprawa jest taka, że jeśli ktoś próbuje zbudować swoją „pozycję” na krytyce Święcickiego i Kapicy, to naprawdę nie świadczy o nim zbyt dobrze.

Dziennikarze sportowi są hermetyczną grupą zawodową. Czy istnieje recepta na wejście w ten świat?

FK: Model rozwoju kariery dziennikarza sportowego uległ wielkiej zmianie. Michał Gąsiorowski, który przez kilkanaście lat pracował w Polskim Radiu, opowiadał mi, że kiedyś istnieli mentorzy, którzy zgarniali początkujących adeptów dziennikarstwa pod swoje skrzydła i uczyli zawodu. Dzisiaj o wiele trudniej o prostą ścieżkę rozwoju. Ja miałem to szczęście, choć wtedy towarzyszyły mi raczej inne uczucia, że na samym początku spotkałem na swej drodze Romana Hurkowskiego, który w szorstki i dosadny sposób wytknął mi błędy i stale motywował mnie do pisania coraz lepszych tekstów.

MS: W ostatnich latach zmieniły się wymagania wobec dziennikarzy. Dzisiaj każdy musi znać przynajmniej dwa języki obce i być codziennie drobiazgowo przygotowany. Często słyszymy teraz, że „młodzi nie chcą słuchać”. Moim zdaniem problem w równej mierze leży po drugiej stronie. Steven Gerrard, wybitny piłkarz Liverpoolu, a dzisiaj trener, mówi, że w piłkarskich szatniach jest coraz mniej zawodników, którzy chcą być nauczycielami. Podobnie w dziennikarstwie. Wynika to z tempa, w którym rozwija się dzisiejsza rzeczywistość. To, co kilkanaście lat temu było nowinką, dzisiaj jest bezużyteczne. Jak w takiej sytuacji cokolwiek przekazać?

Czy nie jest tak, że dziennikarstwo sportowe jest w połowie klasycznym dziennikarskim warsztatem, a w połowie nieustannym dbaniem o relacje z bohaterami?

MS: Tak, ale mam wrażenie, że czasami „relacje” są źle rozumiane. Nie chodzi o nepotyczne stosunki i korzystanie z uprzejmości znajomych, ale o skrupulatne i czasochłonne budowanie zaufania. Często słyszę, że konkretni dziennikarze mają łatwiejszy dostęp do gwiazd, bo zaprzyjaźnili się ze Szczęsnym albo z Lewandowskim i korzystają z ich kontaktów. Na zaufanie tych wybitnych polskich piłkarzy trzeba sobie zasłużyć ciężką pracą, rzetelnością i solidnym warsztatem. Dotarcie do bohatera i przekonanie go do wywiadu jest dużo trudniejsze i bardziej czasochłonne niż samo przygotowanie materiału. Ja od dwóch lat staram się nakłonić Artura Vidala do wywiadu i wciąż dostaję odpowiedź: „Jeszcze nie teraz. Zrobimy, ale jeszcze nie teraz”.

Zdarzyło wam się, że niedobre stosunki zdecydowały o tym, że nie powstał materiał, który nie powinien być problemem?

FK: Są w środowisku ludzie, którzy nas nie lubią, ale wydaje mi się, że nie mamy „wrogów”. Nie krytykujemy poczynań innych, niewiele osób poczuło się urażonych naszymi słowami. Dobrym przykładem jest Franciszek Smuda, z którym moje drogi po raz pierwszy przecięły się w okolicach 2011 roku. Razem z kolegami pojechaliśmy na konferencję prasową reprezentacji Polski i po kolei zadawaliśmy trudne pytania. Dzisiaj myślę, że gdybym spróbował poprosić pana Franciszka o wywiad, nie odmówiłby.

MS: Idealnym przykładem na poparcie tej tezy jest moja historia z Aleksandarem Vukoviciem, dzisiaj trenerem warszawskiej Legii. Gdy obejmował stanowisko pierwszego trenera drużyny, napisałem kilka tekstów, które mogły być odebrane jako krytyczne. Kiedyś spotkałem go w mieście. Klepnął mnie przyjacielsko i mówi: „Ale  mnie objechałeś”. Niechowanie urazy to podstawa. Bez tego w zawodzie tak dziennikarza, jak i piłkarza jest bardzo ciężko.

Kilka lat temu podjęliście się nakręcenia filmu dokumentalnego o wschodzącej gwieździe Serie A, Paulu Dybali. Później przyszedł czas na Filipe Luisa Kasmirskiego. Jak namawia się gwiazdy tego formatu do współpracy?

MS: W obu przypadkach haczykiem była Polska. Obaj mają polskie korzenie i są ciekawi swojej historii oraz losów swoich rodzin. Poza tym ciągle zawracaliśmy im głowy i byliśmy cierpliwi. Jeśli zabraknie ci wytrwałości, takie projekty nie mają szansy się udać. Jedną z największych nagród za pracę nad materiałem o Dybali była sytuacja, gdy kilkanaście miesięcy później pojechaliśmy z Filipem komentować z San Siro mecz Inter–Juventus. Dybala strzela pierwszą bramkę dla Juve i zostaje najlepszym graczem meczu. Po ostatnim gwizdku schodzimy do mixed zony (miejsce pomeczowych wywiadów z piłkarzami). Stajemy na końcu kolejki dziennikarzy z największych mediów na świecie. Paulo udziela wywiadu telewizji SKY, zauważa nas, podchodzi i mocno przytula. To są właśnie te relacje.

FK: Ja dodałbym jeszcze dużą dawkę elastyczności. Pamiętam moment, który nie jest bezpośrednio związany z piłką nożną, ale doskonale obrazuje, co mam na myśli. Jakiś czas temu byłem pod wielkim wrażeniem serialu „Gomorra”, a szczególnie roli Salvatore’a Esposity. Pomyślałem, że muszę zrobić z nim wywiad. Uruchomiłem stricte piłkarskie kontakty we Włoszech i okazało się, że jest szansa się z nim spotkać, ale pod jednym warunkiem. Za trzy dni muszę się stawić dokładnie o 13:00 pod wskazanym adresem w Neapolu. Odpowiedź była prosta: „Nie ma problemu”.

Wszystko zaczęło się jednak od innego materiału…

FK: Od Ljuboji. Jak tylko pojawił się na polskich boiskach, od razu się w nim zakochaliśmy. On od zawsze był „inny”. Ljuboja to nie tylko widowiskowe zagrania, ale także osobowość, kontrowersyjne fryzury i dobrze rozumiane ego. Padł pomysł, żeby zrobić z nim wywiad. Nie mieliśmy żadnego kontaktu do Daniela, ale na raczkującym wtedy Instagramie znaleźliśmy konto jego brata, który w opisie miał podany swój numer telefonu. Zadzwoniliśmy i okazało się, że da się to załatwić. Pomógł Michał Żewłakow, który zadzwonił i za nas poręczył.

Wyobrażam sobie, że z każdą taką produkcją wasza wiarygodność wzrasta. Czy dzisiaj łatwiej wam o wymarzonych bohaterów do dokumentów?

MS: I tak, i nie. Nasza wiarygodność wzrasta, ale wzrastają też oczekiwania. Kiedyś zdobyliśmy numer do Svena-Görana Erikssona i udało nam się umówić na wywiad w jego przepięknej willi. Wypuściliśmy materiał, który nie odbił się wielkim echem. Gdyby nakręcił go ktoś inny, pewnie zebrałby za to sporo naprawdę dobrych opinii. Myślę jednak, że mamy to szczęście i umiejętności, że udaje nam się rozmawiać z nieoczywistymi ludźmi, którzy w danym momencie nie znajdują się „na topie” zainteresowania swoją osobą,  a którzy mają dużo ciekawego do powiedzenia. Świetnym przykładem jest Paolo Bertelli, który za czasów Antonia Contego był trenerem przygotowania motorycznego w Juventusie i odpowiada m.in. za zrobienie z Artura Vidala piłkarskiego „monstrum”. W momencie, gdy ja się do niego odezwałem, nie miał pracy, a dziś znów jest jednym z najlepszych trenerów fizycznych na świecie.

FK: Czasami o możliwości uzyskania świetnego kontaktu i tematu na materiał decyduje szczęście. Tak było, gdy pojechałem na Grand Prix Formuły 1 do Brazylii i uparłem się, że jeśli tylko znajdę wolną chwilę, to muszę odwiedzić Instytut Ayrtona Senny, brazylijskiej legendy F1. Instytutu nie można odwiedzić „z ulicy”, a ja nie miałem żadnego kontaktu do nich. Zdesperowany napisałem do ich rzecznika prasowego na Facebooku i poprosiłem o możliwość obejrzenia wystawy. Kilka chwil później poznałem go osobiście. Senna to mój największy idol, którego portret mam wytatuowany na przedramieniu. Gdy rzecznik go zobaczył, nagle wszystkie drzwi się przede mną otworzyły i okazało się, że dostałem status gościa premium. To wszystko szczęście, ale jemu też trzeba pomóc.

Macie plany na kolejne produkcje?

MS: Przede wszystkim chcielibyśmy nakręcić film dokumentalny o Sebastianie Deislerze – wybitnym niemieckim piłkarzu, który na początku XXI wieku był uznawany za jeden z największych europejskich talentów, a którego karierę zatrzymała okropna kontuzja i ciągnąca się za nim depresja. Chcielibyśmy zwrócić uwagę na to, że zawodowi piłkarze to ludzie żyjący w ogromnym stresie, a ich zdrowie psychiczne nie zawsze jest odpowiednio wspierane.

FK: Bardzo chcemy zrobić wywiady ze Slavenem Biliciem i Luką Modriciem, ale koniecznie w ich ojczystych językach, serbskim i chorwackim. Wiesz czemu? Bo rozmówca patrzy na ciebie zupełnie inaczej, gdy nauczyłeś się języka specjalnie dla niego. Jest bardziej otwarty, a poza tym trudniej mu odmówić. W związku z tym powstał między nami pomysł zakładu, który z nas szybciej się nauczy jednego z tych bałkańskich języków. Uważam, że ja mam większą szansę, bo znam rosyjski.