Tomasz Schuchardt fot. Agata Pospieszyńska

Elle: Skoro mowa o wykładowczyniach, dostałeś się do szkół w Krakowie i w Warszawie. Wybrałeś Kraków. Dla nazwisk?

T.S. Dla miejsca. Warszawa mnie męczyła, była za szybka. Potrzebowałem stacji przesiadkowej między swoją prowincją, wsią Sobowidz na Pomorzu, a wielkim miastem. Kraków nadawał się idealnie. Złożyłem papiery do szkół teatralnych. Do łódzkiej filmówki nawet nie próbowałem, bo byłem pewien, że do filmu się nie nadaję. Teatr był czymś bardziej intymnym, schowanym przed mediami. Myślałem, że na scenie będę anonimowy.

Elle: Chyba rzadko się zdarza, żeby ze wsi iść na studia, i to na aktorstwo.

T.S. Namówił mnie nauczyciel historii, wielki mistrz i przyjaciel. Co mi szkodziło spróbować? Gdybym się jednak nie dostał za pierwszym razem, więcej bym nie zdawał. Maturę robiłem w klasie o profilu matematyczno-fizycznym. Mam prawie fotograficzną pamięć, więc zawsze dobrze się uczyłem. Moja mama jest pielęgniarką, ojciec kierowcą. Mówili nam: „Uczcie się, pracujemy po to, żebyście mieli możliwości”. Ale starałem się tego nie nadużywać. Szkoła organizowała dwie wycieczki: do Pragi i do Paryża. Ta druga dużo droższa. W domu powiedziałem tylko o Pradze, żeby nie musieli pożyczać na Paryż. Wyniosłem naprawdę proste zasady: dobre jest dobre, a złe jest złe. Nie mam problemu, żeby to rozróżnić.

Elle: Byłeś grzecznym chłopcem?

T.S. Raczej tak. Chociaż pamiętam taką historię, wracałem zimą ze szkoły po zamarzniętej tafli jeziora. Można było iść drogą, ale wolałem skrót. Szedłem sam, nagle lód pękł. Zaklinowałem się nogami w przeręblu i jakoś wygrzebałem. Mogłem zginąć, miałem wtedy 11 lat. W domu musiałem ukrywać „dowody zbrodni”, mokre spodnie schowałem gdzieś na dnie szafy, wyschły na zielono, od glonów. Mama nawet nie dociekała. W domu czworo dzieci, ciągle ktoś robił jakiś numer.

Elle: Imponujesz rodzeństwu?

T.S. W moim domu nie rozmawia się o tym, co kto robi. Wyobrażasz sobie, jakie to musi być głupie, kiedy rodzina zaczyna cię traktować jak gwiazdę? Pamiętam, jak wszyscy razem poszliśmy na „Chrzest”. To było podczas festiwalu w Gdyni. Po seansie wychodzimy z kina i idziemy w totalnym milczeniu nadbrzeżem. Mama podchodzi do jakiegoś straganu i coś ogląda. Ciągle to milczenie. Nagle ojciec, który w ogóle rzadko się odzywał, mówi: „Też bym tak zrobił jak twoja postać. Gdybym wiedział, że tak będą maltretować mojego przyjaciela, też bym go zabił”. Nikt już nigdy więcej w mojej rodzinie nie odezwał się w sprawie „Chrztu”, ale myślę, że film im się podobał. Nauczyłem się wyłuskiwać komplementy z niedopowiedzeń. W rodzinie nigdy nie mówiło się wprost.

Elle: Ukrywacie coś przed sobą?

T.S. Nie, po prostu nie rozmawiało się o uczuciach. Mama raz powiedziała mi „kocham”, jak wyjeżdżałem na studia do Krakowa. Ale to było takie „kocham”, że ciarki przeszły po plecach. Mama płakała.

Elle: Nie brakuje Ci takich słów?

T.S. Nie musimy mówić sobie, że się kochamy, my to wiemy. Moja pierwsza wizyta w domu po wyjeździe do Krakowa: poszliśmy z ojcem na piwo, pierwszy raz wspólnie. Przez trzy godziny nie rozmawialiśmy prawie o niczym, a powiedzieliśmy sobie wtedy wszystko. Wiedziałem, że jest ze mnie dumny, i cieszyłem się, że mnie docenia. Skończyliśmy piwo, powiedział: „Chodź do domu, pewnie obiad już gotowy”.