Bo myślę, że to było tak, że jego twórcy siedli sobie gdzieś w spokojnym pokoju i zadali sobie jedno ważne pytanie. Co jest teraz modne? Co się sprzedaje? Pierwsza odpowiedź - battle royale! Czyli dla osób niegrających, rodzaj gry internetowej, gdzie naprzeciwko siebie staje duża grupa graczy, ale wygrywa tylko jeden. Młodsi grają w „Fortnite'a”, starsi łoją w „Call of Duty: Warzone”, ci naprawdę starzy w „PUBGa” (tak wiem, jestem złośliwy). Czyli upraszczając, zamieniamy „Igrzyska głodu” w komputerową rozrywkę. Żeby było zabawniej, to szaleństwo zaczęło się w Azji. A konkretnie w Japonii od książki „Battle Royale” Koushuna Takamiego (nota bene, niedawno wydanej w Polsce przez wydawnictwo Vesper. Nie czytałem, nie wiem, czy dobra). Potem poszły za tym mangi i filmy fabularne. No a wreszcie Susan Collins napisała swoją książkę (zarzeka się, że nie słyszała o powieści Takamiego lub jej filmowej adaptacji). W „Squid game” dostajemy opowieść o grupie dorosłych ludzi, którzy z różnych powodów wpadli w finansowe tarapaty. Kiedy ich życie staje się beznadziejne, dostają od tajemniczej organizacji propozycje wzięcia udziału w grze, która może odmienić ich los. Jej zwycięzca zdobywa ogromną sumę pieniędzy. Decydują się zaryzykować. Zostają uśpieni i przetransportowani na tajemniczą wyspę, gdzie biorą udział w różnych zadaniach, gdzie stawką staje się ich życie. Wkrótce zwracają się przeciwko sobie, bo przecież opuścić wyspę żywy może tylko jeden. Proste? Proste. Ale działa.

Do tego twórcy odpowiednio zmodyfikowali całą formułę rozdzielając wyraźnie te momenty w fabule, kiedy bohaterom może się stać krzywda (podczas gier) od tych, kiedy są (względnie) bezpieczni (pomiędzy rozgrywkami). Efektem jest to, że mamy jako widzowie miejsce na oddech, a twórcy czas na rozwój postaci i wątków fabularnych. Poza tym  nie da się utrzymać napięcia przez całe dziewięć odcinków. Także dlatego, żeby widzowie się do niego wreszcie przyzwyczają i przestają reagować. Twórcy „Squid game” doskonale zdają sobie z tego sprawę. Dlatego zamiast kopać się koniem, postanowili wyraźnie nam powiedzieć - tutaj się bójcie, a tutaj nie. No i wreszcie, taka struktura ma też ten plus, że nie potrafimy się odlepić od telewizora, dopóki nie dowiemy się, jaka będzie kolejna gra. A jak już tego się dowiadujemy, bo to chcemy zobaczyć, jak się rozstrzygnie. Do tego tam jest kilka naprawdę fajnych zaskoczeń (z finałem pierwszego odcinka na czele).     

Dobra. Mamy battle royale. Co jeszcze działa? Maski! Maski działają! Pokazał to „Dom z papieru”. Dlatego wszyscy „źli” w „Squid game” noszą dziwne stroje (trochę nawiązujące do kombinezonów bohaterów hiszpańskiego hitu) i maski zasłaniające twarz. Ale patrząc na to szerzej, cała warstwa graficzna „Squid game” po prostu przykuwa wzrok. Jaskrawe kolory. Miejsca masakr nawiązujące do placów zabaw dla dzieci. Mamy zderzenie okrutnej treści z sielskim obrazem. To rodzi gigantyczny kontrast, a kontrast zawsze zwraca uwagę. Dodatkowo, to nawiązanie do pewnej komiksowej estetyki, a to sprawia, że od razu, mimowolnie bierzemy całą tą historię w pewien nawias. Bo gdyby podchodzić do niej na poważnie, jak do realistycznej opowieści, to ona oczywiście nie ma sensu. Ale kiedy widzimy, że to pewien rodzaj ponurej, makabrycznej satyry, to tak - wtedy „Squid game” znakomicie się broni.

No i ostatnia rzecz, co jest modne - krytyka współczesnego kapitalizmu, konsumpcjonizmu i chciwości. Twórcy dodali więc do swojego dzieła kilka kropli tej magicznej mikstury, żeby nie było tylko tak, że oglądamy przez dziewięć godzin jak ludzie umierają w wymyślny sposób, ale rozumiecie Państwo - „Squid game” ma jeszcze Głębsze Przesłanie.

Dobra. Może lekko sobie drwię w ostatnim punkcie, ale mi ten serial się naprawdę podobał. I sporo się z niego nauczyłem analizując go jako całość, a także każdy odcinek z osobna. Jego twórcy wiedzieli, co chcą osiągnąć. Potrafili użyć do tego odpowiednich narzędzi. Jasne to wszystko jest proste, czasami aż do przesady (odcinek z kulkami!), ale raz jeszcze powtórzę - to działa. A jeśli działa, to po co kombinować? Szukacie kilku godzin fajnej, przemyślanej rozrywki - „Squid game” jest dla was! Miłego oglądania.