Z Oliverem Nasti rozmawialiśmy podczas warsztatów kulinarnych w warszawskiej restauracji Le Victoria Brasserie Moderne w hotelu Sofitel Victoria.

ELLE: Co Pan gotuje po powrocie do domu?

Oliver Nasti: Nie gotuję. Gdy wracam do domu z pracy jem to, co ugotuje moja żona. W domu to ona przyrządza jedzenie. To są tradycyjne dania, takie jakie mogłaby ugotować moja mama czy moja babcia, czy też pani mama i pani babcia. Tradycyjne dania kuchni francuskiej, rodzinne posiłki.

Próbował Pan którejś z polskich potraw?

Wczoraj jadłem śledzie. Szczerze mówiąc nie musiałem przyjeżdżać do Polski, żeby wiedzieć, że lubicie śledzie marynowane ze śmietaną. My też znamy to danie i wiemy, że przyszło z Polski. Jadłem też żurek i smakował mi. Kiedy jadę do jakiegoś kraju czy regionu, staram się odkrywać tamtejszą kuchnię.

Czy te wszystkie nagrody, gwiazdki Michelin, tytuły, prestiżowe nagrody zmieniają Pana podejście do gotowania?

Myślę, że w karierze zawodowej, nieważne czy dotyczy ona kuchni, czy każdej innej branży, takie wyróżnienia pozwalają na osiągnięcie pewnego etapu. Umożliwiają nowe odkrycia, dzięki nim można iść jeszcze dalej. Więc być może jest to jakiś rodzaj napędu.

Co Pana inspiruje?

Przede wszystkim przyroda. Pory roku. Dużo przebywam na świeżym powietrzu. A także to, że czasami mam ochotę coś zjeść i wymyślam to sobie w głowie. Ale przede wszystkim natura.

Czy jest coś czego sam by Pan w życiu nie zjadł?

Myślę, że insekty. Te wszelkiego rodzaju robaki, pokazywane w różnych reality show, które ludzie jedzą czasami na siłę. Tego na pewno bym nie zjadł.

Gdybym nie był kucharzem to byłbym..?

Nie wyobrażam sobie tego, ale na pewno rzemieślnikiem.

Rozmawiała: Weronika Jarek-Radłowska