Jako reżysera komedii romantycznej spytam Cię wprost: czy miłość zawsze zwycięża?
W komediach romantycznych tak. Choć najpierw muszą być romantyczne randki, romantyczne rozstania, chwilowe wzruszenia - wszystko właśnie po to, żeby zwyciężyła miłość. To schemat, który uwielbiamy oglądać w kinie, choć zupełnie nie przystaje on do rzeczywistości. Ale na komedię romantyczną idziemy do kina właśnie po to, by zobaczyć lepszy świat, bardziej kolorowy, taki, którego na co dzień nie mamy. 

Wierzysz w taki świat?
Nie. Ale obejrzałem w życiu kilka bardzo dobrych komedii romantycznych, które mnie poruszyły. Mam na myśli filmy, których scenarzystą, a potem reżyserem był Richard Curtis: „Cztery wesela i pogrzeb”, „Notting Hill”, czy „To właśnie miłość”. Jeśli szukam w kinie prawdziwego przeżycia, wybieram filmy artystyczne, takie, które poszerzają wrażliwość, zostają na dłużej. Ostatnio spodobał mi się film „Fantastyczna kobieta”. Lubię kino meksykańskie, nawiązujące do realizmu magicznego w literaturze. Co nie zmienia faktu, że oglądam też brutalnie realistyczne filmy Ulricha Seidla, Michaela Hanekego, czy Kena Loacha. 

Niedawno premierę miał inny Twój film, „Syn królowej śniegu” z Michaliną Olszańską. Bardzo mroczna, choć kryjąca się za konwencją baśni, opowieść o dzieciobójczyni. Zastanawiałam się, jak jeden reżyser mógł w krótkim czasie zrobić dwa tak różne filmy?
Reżyser czasem jest autorem, a czasem realizatorem, np. kiedy robi serial, albo kino gatunkowe, jak „Kobieta sukcesu”. Nie lubię dopisywania zbędnej ideologii, mówienia o komedii romantycznej, że powstało ważne kino poruszające ważne tematy. Kino gatunkowe ma bawić ludzi. O sobie trzeba wtedy trochę zapomnieć. Za to dla reżysera to szansa, żeby pokazać dobre rzemiosło. 
Kiedy robię kino autorskie, towarzyszy mi o wiele więcej niepewności, strachu, czy idę dokładnie w tę stronę, w którą chciałem. Zawsze zadaję sobie pytanie, co można było zrobić inaczej i oczywiście ciągle coś takiego znajduję. W pewnym momencie trzeba się odciąć od filmu. Ja robię to rozpoczynając prace nad kolejnym. 

Oglądasz swoje filmy na premierze?
Tak. Na premierę „Kobiety sukcesu” wybieram się z Zosią, moją córką. Wyjątkowa sytuacja, bo to pierwszy z moich filmów, który może zobaczyć ośmioletnia dziewczynka. 

Dla niej to wielka sprawa, że tata jest reżyserem?
Nie sądzę. Cieszy się, że często chodzimy do kina, bo uwielbia oglądać filmy. Dzięki temu mam dobrze przerobiony cały repertuar animowany. Kilka nowości ostatnich lat to fenomenalne filmy, jeśli chodzi o dramaturgię, np. „Toy Story 3”, „Madagascar”, czy „Coco”. Zosia ma w domu swoją półkę z filmami, zaczyna oglądać już filmy poważniejsze, np. „Jasminum” Jana Jakub Kolskiego. 

Agnieszka Więdłocha, Mikołaj Roznerski, Bartosz Gelner, Julia Wieniawa, no i Małgorzata Foremniak. Jak się robi film z plejadą tak gorących nazwisk? 
Z Mikołajem pracowaliśmy już przedtem, grał główną rolę w moim filmie „Karuzela”. Dawno temu wpadł mi też w oko Bartek Gelner i po tym filmie jestem przekonany, że dalej będę o nim myślał. Julia Wieniawa ma niesamowitą energię, bardzo pozytywną. Ale jeśli pytasz o status aktorów, nie onieśmiela mnie on w żadnym sensie. Wszyscy mamy do wykonania pewną pracę na planie, a tak się składa, że dowodzi reżyser. Cudowne było dla mnie spotkanie z Małgosią Foremniak, zawsze ją lubiłem jako aktorkę, podobała mi się jako kobieta. 

W filmie „Kobieta sukcesu” pokazujesz świat korporacji. 
Ale nie schematyczny, trochę inny. Jeszcze siedem, osiem lat temu pracownicy korporacji byli przedstawiani jako młodzi ludzie jeżdżący super drogimi samochodami i mieszkający w wypasionych apartamentach. U mnie jest więcej rzeczywistości, normalności. Wszystko jest chwilowe i trzeba na to zapracować. Pewnie dla części widzów jest to rzeczywistość aspiracyjna, a dla ludzi pracujących w dużych korporacjach - zabawna. 

Mógłbyś żyć w takim uporządkowanym, wpisanym w tabelki Excella, świecie szklanych wieżowców i walki o stanowiska? 
Otarłem się o ten świat i wiem, że to nie dla mnie. Pracowałem w realiach korporacyjnych mechanizmów. Wątpię w podstawy korporacji, nie nabieram się na integrację, śmieszą mnie schematyczne psychologicznie narzędzia zarządzania ludźmi. Ale co innego wydaje mi się ważne w naszym filmie. 

Ciekawa jestem, co. 
Nazywam go filmem kobiecym. Główną bohaterką jest kobieta, widzimy świat jej oczami, przez pryzmat jej dylematów. Lubię tę bohaterkę. 

Za co najbardziej?
Za to, że ma w sobie wątpliwości i niepewność, charakterystyczną dla współczesnego świata. Nie podobają mi się twarde kobiety, które za wszelką cenę idą po swoje - takie postacie też występują w komediach romantycznych. Lubię wątek przyjaźni między dziewczynami, siostrzanej zależności. Chyba bardziej podobają mi się relacje Mańki z kobietami, niż z facetami. 

Kobiety są często bohaterkami Twoich filmów i seriali, które realizowałeś (np. „Klub szalonych dziewic”). Rozumiesz kobiety?
Staram się rozumieć kobiety. Ale zrozumieć je to chyba niemożliwe. Kobiety są na tyle interesujące i piękne, nie tylko jeśli chodzi o zewnętrzność, ale też duchowość, że warto poświęcać im dużo czasu. 

Czyli w kinie kobiety są ciekawsze, niż mężczyźni?
Mniej schematyczne. Odrzuca mnie to podkręcanie testosteronowej męskości w kinie. 
Mam nadzieję, że na mój film pójdą kobiety i przekonają do tego swoich mężczyzn. Kilka lat temu byłem świadkiem rozmowy dwóch par w kolejce po bilety: chłopcy próbowali przeforsować swoją propozycję, dziewczyny upierały się, żeby iść na komedię romantyczną. „Ale przecież już widzieliśmy ten film”, padł nieśmiały argument. „Nie szkodzi, pójdziemy jeszcze raz”. Być może widzowie wolą zobaczyć dwa razy komedię romantyczną, niż raz film, co do którego nie są pewni, jakie wywołała w nich emocje. 

Kim jest dziś kobieta sukcesu?
Moja żona jest kobietą sukcesu, mogę tak o niej śmiało powiedzieć. Skutecznie i dobrze wychowuje dwoje naszych dzieci, w czym staram się jej pomagać, ale mam świadomość, że ona robi w tej kwestii znacznie więcej. Odnosi też sukcesy jako lektorka, czyta audiobooki - niedawno odkryłem, że dwa z czytanych przez z nią znalazły się w pierwszej trójce Bestsellerów Empiku. Byłem pod wrażeniem. Wydała dwie płyty i wyprodukowała mój film „Karuzela”. Staramy się jednak nie ingerować w swoje światy twórcze. Różnimy się poglądami na życie, co nie przeszkadza nam być od lat dobrą para. 

Różnice zbliżają?
Ewa jest o wiele bardziej pogodną osobą. Widzi więcej dobra w ludziach, ufa im, ma dużo więcej dobrego człowieka w sobie, niż ja (uśmiech)... Zresztą, nie musimy wszystkiego przeżywać razem - ja lubię chodzić na koncerty metalowe. Sam.

Twoja żona, Ewa Abart, śpiewa muzykę chilloutową, spokojną i piękną. 
Poetycką. Ja wolę mocniejsze brzmienia. Często przemycam swoją ulubioną muzykę do filmów. Raczej słychać w nich mocne dźwięki, prawda? 

Film „Kobieta sukcesu” opowiada o trzydziestolatkach, którzy podejmują ostatnie niepoważne decyzje i pierwsze bardzo poważne. Być może właśnie teraz ich życie ustanawia się na wiele lat. Jaki Ty byłeś w ich wieku?
Byłem absolwentem łódzkiej szkoły filmowej, miałem za sobą też rok szkoły filmowej we Włoszech (moja mama jest Włoszką) i pierwszy kurs mistrzowski Andrzeja Wajdy w Krakowie. Ale jeszcze nie robiłem filmów, bo porwały mnie inne zadania: teledyski, reklamy, telewizja. Robiliśmy studio wirtualne w polskiej telewizji - tak trafiłem na igrzyska olimpijskie do Sydney. Trafiłem też na plan „Pana Tadeusza” do Andrzeja Wajdy, udało mi się z nim nawiązać bliższy kontakt więc podglądałem Mistrza w pracy, kiedy tylko byla okazja. Tak, to chyba właśnie wtedy zdobywałem świat! Dokładnie w takim momencie są bohaterowie mojego filmu. Wszystko jest jeszcze na wyciągnięcie ręki, wszystko można zdobyć. I wszystko budzi piekielną ciekawość. Dobry punkt wyjścia dla komedii romantycznej, prawda?