NIERAZ, kiedy przystawiał się do mnie namolny mężczyzna w barze albo wylałam na siebie gorącą kawę, miałam na końcu języka soczystą wiązankę. Uczciwie soczystą. I niemą, bo jednak najczęściej włączał się wewnętrzny cenzor. Choć mamy XXI wiek, używanie wulgaryzmów nadal uchodzi za coś, na co mogą sobie pozwolić tylko mężczyźni. Owszem, kiedy lata temu rzucałam mięsem przy kolegach z pracy, szybko pomogło mi to zjednać ich ­sympatię i było łatwiejsze do zrobienia niż wybekanie całej melodii z „Gwiezdnych wojen”. Jednak to, co przełamuje lody w biurze, szczególnie w profesjach zdominowanych przez mężczyzn, w prawdziwym życiu może zaszkodzić. „Kobiecie nie wypada” – słyszymy w głowie. Właściwie, ­kurwa, czemu?

„Zajebiście, wspaniale” – tak na pytanie o to, jak się czuje z okazji swoich 68. urodzin, odpowiedziała aktorka Helen Mirren. Wzbudziła tym powszechny niesmak i oburzenie. Ale kiedy Gordon Ramsay przygotowuje ­soczyste steki i równie soczyście klnie, dodaje mu to tylko splendoru. Choć według statystyk kobiety i mężczyźni (o dziwo!) klną prawie po równo – 45 proc. przekleństw wypowiadanych w miejscach publicznych pochodzi z ust płci pięknej – to ich słowa są zupełnie inaczej odbierane. Podwójne standardy w podejściu do języka mężczyzn i kobiet to nie jest nowy wynalazek. „Nie ma po tej stronie bram piekielnych nic bardziej odrażającego niźli bluźnierstwo w kobiecych ustach” – pisał w 1673 roku w książce „O powołaniu dam” Richard Allestree. To wtedy doszło do rozdzielenia mowy na dwa obozy – język mężczyzn poszybował ku władzy, a kobiet – ku czystości. Niewinnym niewiastom zabroniono przeklinać, ponieważ burzyło to odwieczny porządek świata. Dlatego żeby wyrazić to, co niewymowne, musiały używać eufemizmów. Chodziły „przypudrować nosek”, podczas gdy mężczyźni jechali po bandzie. I odnosili z tego wiele korzyści – mowa bezpośrednia pozwala budować więzi. Kobiety były tego pozbawione.Niestety, myśli XVII-wiecznego ­mizogina nadal zatruwają nasz język. Choć mamy za sobą lata walki o równość płci, wciąż nie udało się wyplenić poczucia, że najgorsza kobieta to ta, która śpi z kim popadnie. Dowód? Wśród obelg rzucanych pod adresem kobiet przodują te odnoszące się do seksualnej rozwiązłości, jak „lachociąg”, „obciągara” czy „dziwka”. Stereotypowe podejście do płci działa też w drugą stronę. Obrazić mężczyznę to zasugerować mu, że nie jest samcem alfa, a więc wyzwać od „pizd”, „cip” czy „ciot”. Za to „jebaka” i ­„ruchacz” to nadal komplement. Wulgaryzmy nas otaczają, wystarczy wejść do internetu. Bluzgi mówią o nas samych i kulturze, w której żyjemy, więcej, niż nam się wydaje. Dzięki nim możemy zdobyć wiedzę na temat naszych mózgów (po to wykorzystuje się je w badaniach naukowych), przyjrzeć się zmianom języka, a przede wszystkim zdobyć cenne informacje o funkcjonowaniu społeczeństwa, czyli zobaczyć, jakie miejsce zajmują w nim mężczyźni, a jakie kobiety. I jak za pośrednictwem słowa „kurwa” te ostatnie przejmują władzę. Po co w ogóle przeklinamy? Żeby wyrazić złość, zniecierpliwienie, ale też uznanie. 

Może dlatego to wciąż tak trudno ­odnieść do kobiet – w końcu przez lata to one miały wyłącznie słuchać innych, ich zdanie się nie liczyło. Nie mogły ­obrażać uczuć innych, miały być ­zawsze miłe i uległe. Jednak żyjemy w rewolucyjnych czasach, które są nazywane nawet czwartą falą feminizmu. Kobiety zaczynają rozumieć potęgę języka. Może dlatego bywają coraz wulgarniejsze – w ten sposób wyrażają swój gniew. „Przeklinanie ma znaczenie strategiczne – pozwala wyzwolić się z restrykcyjnych ról płciowych i przejąć odrobinę władzy” – pisze Emma Byrne w ciekawym eseju „Bluzgaj zdrowo. O pożytkach z przeklinania”. Ostry język ­pozwala zaznaczyć swoją odrębność. Pokazać siłę. Sprzeciwić się. „Gdybym miała córkę, pierwsze słowa, jakich bym ją nauczyła, to »zamknij się!«” – mówiła aktorka Helen Mirren. „To cudowne mieć odwagę i wystarczająco dużo pewności siebie, żeby móc powiedzieć: »Nie, zamknij się, zostaw mnie w spokoju, dzięki«”. Zmienia się też nasza reakcja na język mężczyzn. „Foczki”, „świnki” to nie są pojęcia, którymi chcą być określane kobiety. „Nie, nie lubimy tego, podobnie jak macania, poklepywania po pośladkach, protekcjonalnego traktowania” – ­powiedziały wyraźnie podczas międzynarodowej akcji #metoo, uświadamiającej, że zachowania mężczyzn, przez lata uchodzące za normalne, takie nie są. Moc języka uświadomiła też polska odsłona tej akcji. Kiedy pisarz Janusz Rudnicki nazwał znajome, z którymi siedział w barze, „kurwami”, próbował tłumaczyć, że to żart, pieszczotliwe określenie. I jego też często nazywają „chujem”. Tyle że żart działa wtedy, kiedy obie strony zgadzają się na użycie takiego językowego ­kodu, rozumieją konwencję. Inaczej to zaczynająca się od języka przemoc. Kobiety, które broniły pisarza, ­chyba tego nie rozumiały. Ale inne ­rozumieją. Żeby odbić piłeczkę, same urządzają swoje akcje, pokazujące, jak stygmatyzujący jest język – również w Polsce odbył się Marsz Szmat, protest przeciwko usprawiedliwianiu gwałtów tym, że ofiary wyglądają jak „puszczalskie”. Wśród gwiazd Hollywood ­popularne są koszulki z ostrymi napisami. „I’m a fucking feminist” to jeden z łagodniejszych. Noszą je choćby Rihanna i Kristen Stewart.

A język zmienia się wraz z kobietami. Dawne obelgi nabierają nowego znaczenia. Weźmy takie słowo jak „cipa”. Czy wypowiadane dziś pod adresem kobiety to na pewno zniewaga? A może komplement, bo pod tym słowem skrywa się strach przed kobiecą siłą? „»Cipa« to słowo porządne, stare, historyczne i silne. Podoba mi się, że to, co mam między nogami, jest najsilniejszą zniewagą. To tak, jakbym miała w spodniach bombę atomową. W kulturze, w której prawie wszystko to, co kobiece, jest uważane za słabe – miesiączka, menopauza lub zwykły fakt nazwania kogoś dziewczyną – to cenne, że żeński narząd płciowy jest terminem największym i niezwyciężonym” – zauważa feministka Caitlin Moran w eseju „Jak być kobietą”. Przekleństwa zmieniają też znaczenie w zależności od tego, kto ich używa. Kiedy podczas kampanii prezydenckiej przedstawiciele obozu republikańskiego pytali: „Jak pokonamy tę sukę?”, mając na myśli Hillary Clinton, była to oczywiście zniewaga. Polityczki są w ogóle bardziej znieważane, ponieważ wkraczają w męską przestrzeń władzy. Znieważyć je to unieważnić ich słowa przez nawiązanie do ich płci. Czym innym jednak jest słowo „suka” w ustach samych kobiet. Przejmowanie obelg stygmatyzujących, aby uczynić je mniej obraźliwymi, praktykują wszystkie uciskane wspólnoty. Na tej zasadzie ciemnoskórzy nazywają samych siebie „czarnuchami”, a kobiety „sukami”. „Dlaczego mam przestać używać przekleństw?” – pyta raperka Nicki Minaj. „Czy ktoś prosi o to samo Eminema?”. Artystka czci „bitch power” (siłę suk), a jej hit „Boss Ass Bitch” (Jebana szefowa) staje się synonimem siły i odwagi.Jak widać, obelgi nie są tak niewinne, jakby się wydawało. Warto sobie o tym przypomnieć, kiedy następnym będziemy sobie chciały ulżyć. I może nie warto się hamować? „Jebać społeczne potępienie. Pozwólmy facetom płakać, dajmy kobietom bluzgać: wszyscy potrzebujemy tych środków wyrazu” – pisze Emma Byrne. No właśnie. Chyba mamy lepsze rzeczy do ­roboty niż szukanie określeń na wyrażenie własnej frustracji, które nie uderzą w patriarchalny porządek?

Tekst: Patrcja Pustkowiak