Quentin Tarantino w jednym z wywiadów stwierdził, że „Pewnego razu… w Hollywood” to film, który najbardziej przypomina „Pulp Fiction”. I oglądając ten blisko 160-minutowy obraz trudno nie uznać tego porównania za jak najbardziej trafne. Mimo iż fabuła filmu w głównej mierze skupia się na postaciach Ricka Daltona (Leonardo DiCaprio) i Cliffa Bootha (Brad Pitt), to w ogólnym rozrachunku faktycznie mamy tu do czynienia z podobną do tamtego filmu wielowątkową konstrukcją, która na początku wydaje się dryfować w różnych kierunkach, by po czasie objawić swój sens. 

„Pulp fiction” to jedno, ale Tarantino sam podsunął nam jeszcze lepsze porównanie dla swojego filmu. Mianowicie „Pewnego razu… w Hollywood” to jego „Roma”. Chodzi rzecz jasna o świetny film Alfonso Cuarona z tamtego roku. W obu przypadkach mamy niemal ten sam rodzaj hiperrzeczywistego wspomnienia z czasów dzieciństwa reżyserów. Nawet ramy czasowe obu filmów są bardzo podobne, bowiem Cuaron zabrał widzów do Meksyku z lat 1970-71, zaś Tarantino zafundował nam wycieczkę do Los Angeles z 1969 roku.

To sprawia, że „Pewnego razu… w Hollywood” jest zdecydowanie najbardziej osobistym dziełem twórcy „Bękartów wojny” – wszystko co widzimy na ekranie jest jego ambitną próbą wskrzeszenia miasta, które (pomijając kilka legendarnych lokali) dziś w większości jest kompletnie inne. Stąd trudno nie patrzeć na film reżysera jako zarówno list miłosny do ery, która już nigdy nie wróci, jak i baśń, opowieść z alternatywnej rzeczywistości. Te aspekty nadają „Pewnego razu… w Hollywood” niezwykłej melancholii, którą potęguje tylko główny wątek związany z Daltonem i Boothem.

CZYTAJ TEŻ: Quentin Tarantino – ranking wszystkich filmów reżysera. Który tytuł jest najlepszy, a który najgorszy?

Bo właśnie w tym cudownie wyczarowanym Los Angeles z samego końca lat 60. śledzimy losy postaci, których raczej nie widzieliśmy wcześniej w repertuarze reżysera – Rick Dalton to podupadający aktor, zaś Cliff Booth to kaskader, jego przyjaciel i ktoś, kto załatwia dla niego różne sprawy. Panowie, a w szczególności Dalton, doskonale wiedzą, że ich czas minął. Przemysł filmowy w Hollywood jest bezlitosny i jedyne co pozostaje robić Daltonowi, to grywać w podrzędnych serialach westernowych. Ten fakt skłania go do częstego sięgania po butelkę. Booth ma jeszcze gorzej, bowiem kaskaderowi o wiele ciężej znaleźć robotę z racji jego mało „aktorskiego” zawodu.

Interakcje między DiCpario i Pittem są wspaniałe i bardzo naturalne. To właśnie za ich sprawą „Pewnego razu… w Hollywood” jest najbardziej ludzkim i przy tym najgłębszym filmem reżysera od czasu „Jackie Brown” z 1997 roku. Nigdy wcześniej nie udało mu się uchwycić męskiej przyjaźni w tak piękny sposób jak tutaj, a przy tym oddać tak prawdziwie ludzi świadomych, że niczego już w życiu nie osiągną.

Oprócz powyższej pary w filmie przewijają się rzecz jasna inne postacie. Mamy w końcu Sharon Tate (Margot Robbie) i Romana Polańskiego (Rafał Zawierucha). Są krótkie epizody z Steve’em McQueenem (Damian Lewis) i Bruce’em Lee (Mike Moh). Ba, pojawia się nawet Charles Manson (Damon Herriman). Drugi plan jest tu bardzo bogaty i pełny doskonale znanych twarzy (wśród nich Al Pacino i Kurt Russell), ale najważniejsi pozostają bohaterzy grani przez DiCaprio i Pitta.

Koncertowa gra

Skoro po raz kolejny uwypukliłem DiCaprio i Pitta, to najwyższa pora, by napisać parę słów o ich grze. Raczej nikogo nie zaskoczy fakt, że panowie są świetni. Pierwszy z nich ma bardziej rozbudowaną emocjonalnie rolę, co pozwala mu odsłonić pełen wachlarz swoich umiejętności, poczynając od komediowych popisów (któż nie pamięta jego genialnej roli z „Wilka z Wall Street”) po sceny, w których oddaje załamanie swojej postaci. DiCaprio kapitalnie wygrywa te wszystkie kontrasty – raz nas potrafi rozśmieszyć do łez, by po chwili wzbudzić ogromne współczucie.

Postać Pitta to zupełnie inna para kaloszy. To twardziel, który jest oszczędny w emocjach, ale cholernie groźny, o czym przekonujemy się dość szybko w wybornie zainscenizowanej walce z Bruce’em Lee. Zatrudniając Pitta do swojego filmu, Tarantino wiedział, co robi. Pitt zdecydowanie najlepiej wypada na ekranie, gdy przychodzi mu grywać bardziej wyluzowanych bohaterów. Dzięki temu widz może w pełni poczuć jego aktorską charyzmę. A ta w „Pewnego razu… w Hollywood” jest niesamowita, bowiem każda scena z nim to złoto. Aktor zawsze znajduje odpowiednie środki, by podkreślić zachowanie Bootha. I jest przy tym niewyobrażalnie cool. W szczególności rewelacyjnie wypada w trzecim akcie filmu. Mogę tylko dodać na koniec, że amerykańscy krytycy po premierze filmu w Cannes słusznie pisali, że to właśnie Pitt jest najlepszy z całego filmu.

Jak na tle powyższej dwójki wypada reszta aktorów? Mówiąc najkrócej jak się da – dobrze wypełnili swoje obowiązki. Oczywiście polskich widzów najbardziej może ciekawić występ Rafała Zawieruchy. W sumie nikogo nie zdziwię, gdy napiszę, że jest on marginalny. Miło, że Polak zagrał u Tarantino, ale raczej nikt nie spodziewał się, że będzie on jednym z głównych graczy w filmie.

Tarantino na ratunek Hollywood

Jeżeli oczekujecie spektakularnych dialogów w filmie, to możecie się lekko rozczarować. Tym razem Tarantino nie silił się na to, by każde zdanie rozłożyło nas na łopatki. Tym samym „Pewnego razu… w Hollywood” omija wady chociażby „Nienawistnej ósemki”, w której było widać, że reżyser za bardzo starał się, by nakręcić coś wielkiego. Nowy film jest o wiele mniej ostentacyjny i często przemawia siłą samych obrazów. Długie ujęcie jadącego Cadillakiem Pitta robi taką robotę, że nie potrzebujemy kolejnej sceny nawijania.

„Pewnego razu… w Hollywood” to także film podsumowujący karierę twórcy „Kill Billa”, znanego kinofila i geeka. Pojawiają się tu konwencje, które widzieliśmy już wcześniej w jego dorobku – jest western, kung fu i nazi exploitation. Co więcej, jest nawet sekwencja odwołująca się do kina grozy. To wszystko jednak ani na chwilę nie sprawia wrażenia chaotycznego miszmaszu, a czegoś przemyślanego w każdym calu. Tarantino w żadnym momencie nie gubi drogi – jego film inteligentnie zmierza do spektakularnego i przy tym naprawdę zaskakującego finału.

Dziewiąta produkcja Tarantino to także bardzo potrzebny zastrzyk życia dla Hollywoodu w 2019 roku, który oferuje nam jedynie idiotyczne spektakle w rodzaju „Avengers: Koniec gry”, cyniczne sequele, rebooty i remaki. Obraz Tarantino jest triumfem autorskiej wizji, dowodem na to, że Amerykanie wciąż potrafią robić oryginalne i ambitne kino, na które duże studio filmowe wyłoży grube pieniądze. 56-latek wraz z Paulem Thomasem Andersonem i Christopherem Nolanem jest właściwie jedynym reżyserem hollywoodzkim, który posiada taką autonomię.

I możemy tylko dziękować, że Tarantino nakręcił dokładnie to, co sobie wymyślił w głowie. „Pewnego razu… w Hollywood” to jego drugi najlepszy film w karierze. Film, który zachęca nas do wielokrotnego oglądania. Film, w którym chce się zamieszkać. Lepszej pochwały chyba nie da się już znaleźć.