Weźmy taką scenę ze „Świeżego” Nico Walkera. To akurat nie kryminał, ale autobiograficzna powieść o młodym chłopaku, który z powodu miłosnego zawodu zaciąga się do wojska, trafia do Iraku, wraca stamtąd z PTSD i potem wpada w narkotykowy nałóg. Świetna rzecz, jeśli jeszcze nie znacie - czytajcie. Jest tam natomiast scena (niejedna), w której główny bohater kupuje narkotyki. I ma do wyboru oxy albo heroina. Heroina jest niby lepsza, mocniejsza, ale nigdy nie wiesz, co w niej będzie. Oxy jest słabsze, ale ma zawsze ten sam skład. Jest przewidywalne. Albo inna książka. „Dwa rodzaje prawdy” czyli kolejny tom cyklu z Harrym Boschem Micheala Connelly'ego i makabryczna zbrodnia w aptece. W tle tajemnicza grupa, która wykupuje środki przeciwbólowe na receptę.

No dobra, w tym momencie domyśliłem się, że oxy to jest lek przeciwbólowy o działaniu narkotycznym. Dochodziły do mnie też wieści o epidemii opiatowej, która spowodowała śmierć setek tysięcy Amerykanów ze wszystkich klas społecznych. Tylko nie potrafiłem pojąć jednego - jak do tego doszło? Bo rozumiecie, w Polsce też stosujemy w szpitalach silne leki przeciwbólowe na bazie morfiny. Ale u nas (poza może pojedynczymi przypadkami) nie lądują one na ulicy. Nie mamy tysięcy zgonów z powodu przedawkowań leków dostępnych w aptekach? Nie mamy lekarzy, którzy masowo wypisują recepty na silne środki, nawet nie badając swoich pacjentów. Co w takim razie się stało? Dlaczego to właśnie w Stanach Zjednoczonych zmagają się z tym problemem? I dlaczego wyłącznie tam? Czy mają coś z tym wspólnego koncerny farmaceutyczne, które w pogoni za zyskiem mogły, chociaż trudno sobie wyobrazić, ryzykować życie i zdrowie swoich klientów?

Dobra... Zróbmy teraz przerwę, żebyśmy mogli wszyscy przestać się śmiać. Odetchnijmy głęboko i wróćmy do pełnej powagi.

Na HBO wylądował właśnie dwuodcinkowy serial dokumentalny „Zbrodnia stulecia”, który opowiada o tym, w jaki sposób doszło do epidemii opiatowej. W wielkim skrócie, firmy farmaceutyczne opracowały przeciwbólowe leki na bazie opiatów o przedłużonym uwalnianiu substancji aktywnej. Co do samej istoty, to wspaniały wynalazek. Taki lek może przynieść wytchnienie i pomóc w przeżyciu godnie ostatnich dni osobom chorym na nowotwory i w stanie paliatywnym. Problem polega na tym, że pacjenci w stanie paliatywnym są kiepskimi klientami, bo... no cóż... umierają. Dlatego firmy farmaceutyczne postanowiły zrobić wszystko, żeby poszerzyć zastosowanie leku. Środka, którego działania było silniejsze od morfiny. „Zbrodnia stulecia” opowiada właśnie o tym, jak do tego doszło.

Ogląda się to ze ściśniętym sercem i nieustannie kręcą głową z niedowierzaniem. Po pierwsze z powodu bezczelności. Bo to wszystko było robione absolutnie bezczelnie. To było tak, jakby bandyta wszedł do osiedlowej „Żabki” bez żadnej maski, uderzył pracującego tam sprzedawcę łomem w twarz, zabrał wszystkie pieniądze i dwie butelki wódki, pomachał na pożegnanie do kamery, a na ladzie zostawił swój dowód osobisty. Po drugie, brak wyrzutów sumienia u większości osób zamieszanych w proceder. Pierwszy lek omawiany w dokumencie wszedł na rynek w połowie lat dziewięćdziesiątych. Od tego czasu minęło dwadzieścia pięć lat. Dobrze już wiadomo, co się wydarzyło, ile osób z tego powodu popadło w uzależnienie lub umarło, wiemy, jakie to miało skutki. Pomimo tego na twarzach osób wywiadowanych nie widać śladu refleksji na ten temat. Cały czas nie mają sobie nic do zarzucenia. A czasami, opowiadają o swojej pracy z dziwną dumą. Robi to niewiarygodne wrażenie, kiedy są zestawiani z opowieściami rodzin ofiar epidemii. Po trzecie, bezsilność organów ścigania i regulatorów w starciu z wielkimi korporacjami. A przypominam, nie opowiadamy tutaj o jakimś upadłym kraju, ale o Stanach Zjednoczonych. Ciągle najpotężniejszym państwie na świecie (chociaż „Zbrodnia stulecia” zdaje się potwierdzać tezę, że USA to obecnie po prostu najbogatszy kraj trzeciego świata). Państwo po prostu zawiodło swoich obywateli. Wreszcie, niewiarygodna skala całego procederu.

Ten sam temat porusza książkowy reportaż „Dreamland” Sama Quinonesa wydana w zeszłym roku przez wydawnictwo Czarne. Quinones idzie trochę inną ścieżką niż autorzy „Zbrodni stulecia”. Pokazuje jak kryzys opiatowy niszczy lokalne społeczności, a także jak napędza przemyt i sprzedaż heroiny. Bo po pewnym momencie ludzie, którzy uzależnili się od leków, przerzucają się na tańszy narkotyk. Przy czym heroina przestała być kojarzona z biednymi, najczęściej kolorowymi dzielnicami. Obecnie to coraz częściej narkotyk bogatych przedmieść. Dlaczego? Dzieciaki z dobrych szkół, z dobrych rodzin w 99 procentach przypadków nawet nie zerknęliby w stronę heroiny. Nie są głupi. Wiedzą, jakie są zagrożenia. Nie chcą sobie zmarnować życia. Ale przecież tabletki, które przepisuje im lekarz na ból po kontuzji odniesionej podczas meczu futbolu, nie mogę być niebezpieczne, prawda? Quinones pokazuje, że ofiarami epidemii stały się osoby, które nie pasują nam do tego stereotypu „ćpuna”. Panie domu, odpowiedzialni mężowie, pilni uczniowie i uczennice. Osoby, którym trudno powiedzieć „trzeba było nie brać”, bo też trudno ich sobie wyobrazić szukających po nocy dilera, który sprzeda im kolejną działką (przy czym zdaję sobie sprawę ze szkodliwości stereotypów, bo kwestia uzależnień jest bardzo skomplikowana i jak pokazują ostatnie badania, skłonność do uzależnień ma silne podłoże genetyczne). A wszystko zaczęło się od wizyty u lekarza i wypisanej recepty. Kończy się na złamanym życiorysie i rodzinnej tragedii. Quinones krok po kroku pokazuje, jak na tej epidemii równolegle bogacą się szemrani lekarze, farmaceutyczne koncerny i meksykańskie kartele narkotykowe (sam skupia się na jednej grupie, która przyjęła pewien niespotykany i bardzo innowacyjny model działania).

I „Zbrodnia stulecia”, i „Dreamland” opisują jedną z najdziwniejszych kryminalnych afer ostatnich lat. Najdziwniejszych dlatego, że kiedy już się pozna jej historię, zrozumie, jak do tego doszło, widzi się setki miejsc, setki działań, dzięki którym można było tą epidemię powstrzymać. Zdusić w zarodku. Ale najwyraźniej, nikomu się to nie opłacało. A teraz jest już na to za późno.