Szycie na miarę staje się dostępną i korzystną alternatywą dla sklepowej masówki. Właśnie dlatego powstają pracownie, w których można kupić unikatowe ubrania i dodatki zrobione na specjalne zamówienie w jednym egzemplarzu. To atelier w przedwojennym stylu, ale nowoczesne, działające w czasach internetu.

Zaczęło się od wpadki: na ślubie przyjaciółki pojawiłam się w takiej samej sukni jak siostra pana młodego. Po tym traumatycznym występie wpadłam na pomysł uszycia kilku rzeczy na zamówienie. Oldskul? – Wcale nie. Szycie na miarę jest totalnie na czasie. Ten trend się odradza – uważa szefowa działu mody ELLE Ina Lekiewicz. – Nawet hollywoodzkie gwiazdy i bogate fashionistki nie chcą już nosić rzeczy z butików. Prawdziwy luksus to nie znana metka, ale coś unikatowego. Dlatego na miarę szyją znów tak wielkie domy mody jak Chanel, Carolina Herrera czy Vera Wang.

Czy szyciu na miarę bliżej do popularnej oferty sieciówek, czy luksusu wielkich domów mody? – Szyjące na miarę niewielkie atelier mają szansę w niedalekiej przyszłości wypełnić przestrzeń pomiędzy jednym a drugim – uważa Scott Schuman, specjalista od mody ulicy i od trendów. – Stworzą tzw. średnią półkę, atrakcyjną cenowo i bezkompromisową pod względem jakości.

Żakiet jak z paryża

„Przed trzydziestką musisz się dorobić porządnego żakietu!” – powtarza mi mama. Coś w tym jest. Choć w pracy nie muszę ubierać się według sztywnych zasad dress code’u, idę do nowej, warszawskiej marki: Bielenia Woman. W niewielkiej fabryczce na warszawskiej Pradze wita mnie stukot maszyn do szycia. Wokół wieszaki pełne żakietów, płaszczy, koszul, sukienek. „O, to jest coś dla mnie!” – wpada mi w oko chanelowski żakiet z granatowego tweedu. Chwytam go i mierzę, nie czekając na zachętę. Leży jak ulał. – To tweed prosto z pokazu Chanel, ale projekt żakietu jest nasz – w drzwiach staje Janusz Bielenia, właściciel fabryczki. – A cena? – dopytuję? – Kilkakrotnie niższa niż w Paryżu – zapewnia szef zakładu. Rozglądam się. Nad manekinami – półki sięgające do sufitu. Na nich zwoje jedwabi w kwiaty, granatowego i różowego dżinsu, bele świetnej gatunkowo bawełny. Tu powstają ubrania dla prawniczek, menedżerek, finansistek, dziennikarek, artystek. Właśnie na przymiarkę przyszła młoda adwokatka. Chce marynarkę z granatowego tweedu, spódnicę z ciężkiej bawełny, jedwabną koszulę w prążki. – Świetnie pasuje do pani ten odcień granatu. Może zamiast klasycznych prążków kwiatowy wzór? – doradza Janusz Bielenia. Skąd wie, co podoba się kobietom? – Zaczynam dzień od przeglądania blogów dziewczyn z Londynu, Paryża – tłumaczy. Doskonale wie, że teraz najmodniejsze są żakiety w stylu Chanel albo Diora: klasyczne, ale z nowoczesnym akcentem: baskinką albo kołnierzem. Lekko szpakowaty, ubrany w szary garnitur, wygląda jak dżentelmen z filmów. Od siedmiu lat prowadzi też atelier mody męskiej przy eleganckiej ulicy Żurawiej w Warszawie. Wcześniej przez wiele lat pracował jako menedżer jednej z największych firm odzieży sportowej, a później u dużego producenta garniturów. To pozwoliło mu nawiązać cenne kontakty, które utrzymuje do dzisiaj. – Nie boję się tkaniny, bo wychowałem się w pracowni krawieckiej ojca. Korzystam z jego doświadczenia, ale na pierwszym miejscu jest dla mnie nowoczesna technologia. Prawdziwej jakości nie osiągnie się, szyjąc na domowej maszynie – chwali się Janusz Bielenia. Tłumaczy mi, że do zrobienia dobrego żakietu jest potrzebny zakład z prawdziwego zdarzenia: z wielkimi maszynami i prasowalnicami, które wygładzają materiał po każdym przeszyciu. – Taka jakość na pewno nieźle kosztuje! – powątpiewam. – To mit – mówi Bielenia. – Kupując w butikach, płaci pani za markę, wynajem lokali, zatrudnienie ludzi, reklamę – tłumaczy. A ja czuję, że jest nie tylko projektantem i krawcem, lecz także sprawnym menedżerem. Rozmawiamy, gdy do atelier przychodzą nowe klientki. Dotykają tkanin. Najlepszych na świecie. Są podekscytowane, że mogą kupić żakiety za 1200 złotych, koszule za 350, które nie tylko mają fantastyczną jakość, lecz także leżą jak ulał. – Moimi klientkami często są kobiety o nietypowych sylwetkach: bardzo wysokie albo bardzo drobne lub o pełniejszych kształtach – mówi Bielenia. I pokazuje mi chanelkę z japońskiego dżinsu wyszywaną koralikami, którą zamówiła u niego klientka. Też z nietypową sylwetką – modelka, 190 cm wzrostu. – Też chcę taką! – mówię. A Bielenia pokazuje mi kolejne modele. I – co mnie cieszy – nie namawia na błyskawiczną decyzję. Radzi, bym wróciła do domu, sprawdziła, co mam w szafie, „przespała się” z pomysłem i dopiero wtedy wróciła do atelier. Wracam. Przymiarka trwa trzy godziny! Musi leżeć idealnie. Później kręcę się jeszcze po pracowni, oglądam materiały. Słyszę, jak przez telefon Bielenia po angielsku zamawia tkaniny. – Sam negocjuję. I nie rozmawiam z pośrednikami. Dzwonię bezpośrednio do włoskich producentów. Muszę mieć pewność, że jakość będzie topowa – tłumaczy mi. Kontakty we Włoszech ma od czasu, gdy przed laty uczył się tam na kursie szycia i mody. – Włosi nauczyli mnie tajników krawiectwa, wybierania guzików, zaprojektowania perfekcyjnego mankietu, kołnierzyka. No i podejścia do klienta – opowiada. Mówi, że Włosi bez wahania przekazali mu całe know-how. – W świecie szycia na miarę nie ma miejsca na niezdrową konkurencję. Krawcy i twórcy atelier muszą wspierać się wzajemnie! A dobry krawiec kształci się dziesięć lat. Za dwa tygodnie wracam odebrać żakiet. Czuję, że nawet ramoneski i dżinsowe kurtki, w których chodzę na co dzień, pójdą w odstawkę.