Swoje miejsce z dala od domu odnalazły dzięki pracy. Wymarzonej, bo kojarzącej się z latem i urlopem, który trwa wiecznie.

Paulina Ratajczak (35 lat) dziś ma własny sklep dla surferów w hiszpańskiej Tarifie. Zaczynała od wakacji z chłopakiem. Spali wtedy na plaży w samochodzie.

Dziesięć lat temu studiowałam na Politechnice Szczecińskiej i jednocześnie pracowałam w banku. Kochałam sport. Nie miałam konkretnych planów na przyszłość. Trzy dni po obronie pracy magisterskiej mój chłopak Marcin, zapalony windsurfer, zaprosił mnie na wakacje do Tarify w Hiszpanii. Nie mógł się doczekać: „To będą superwakacje, Tarifa to mekka windsurfingu, wiatrowa stolica Europy!”. Piękne andaluzyjskie miasteczko od razu podbiło moje serce. Na styku kontynentów, z widokiem na Afrykę, ze sportową atmosferą. Wiatr rzeczywiście wieje cały rok! Urlop był bajką, prawie cały czas na desce. Może tu zostaniemy? – zaczęliśmy żartować. W końcu spojrzeliśmy na siebie i powiedzieliśmy całkiem poważnie: „Tak”. Rodzice i przyjaciele, gdy się dowiedzieli, zaniemówili. Choć tak naprawdę nam sekundowali.

Nie było łatwo. Nie było nas stać na wynajęcie apartamentu w szczycie sezonu, a wszystkie tańsze pokoje były zajęte. Półtora miesiąca mieszkaliśmy na dziko przy plaży, w samochodzie bez klimatyzacji, z walizkami, ze sprzętem do windsurfingu (dwoma deskami, żaglami, masztami, bomami, piankami) i całym naszym bagażem. Za każdym razem, gdy szliśmy spać, trzeba było przenosić dobytek na przednie siedzenia, a następnego dnia przerzucać z powrotem na tył. Marzenie o wygodnym łóżku i prawdziwej łazience musiałam odłożyć na później. Myłam się w wodzie z plastikowych butelek, które codziennie napełniałam. Na dodatek trafiliśmy na strasznie mocny wiatr. Ustawialiśmy samochód przodem do niego, ale i tak trzęsło, że czuliśmy się jak na statku. Upały uniemożliwiały przechowywanie jedzenia. Na zewnątrz nie można było nic ugotować, kuchenka na wietrze gasła, gotowaliśmy więc wewnątrz samochodu, przy zamkniętych oknach, bo wchodzący wiatr gasił palnik kuchenki turystycznej. Trudne chwile pomogła przetrwać pasja do sportu. Powoli wszystko zaczęło się układać. Znalazłam pracę w sklepie surfingowym i zdobywałam doświadczenie. Nie mówiłam po hiszpańsku, na szczęście angielski jest tam ze względu na turystów niemal drugim językiem. Poza pracą miałam czas na sport, bo Hiszpanie późno otwierają sklepy i mają sjestę w ciągu dnia. Chwilami drażniło mnie ich podejście do życia, ten luz, z czasem zrozumiałam, że to południowcy, od których mogę nauczyć się jeszcze bardziej kochać życie.

Uczyłam się hiszpańskiego i biegłam z deską na fale ze zdwojoną siłą, jakbym przeczuwała, że to moja przyszłość. I odkryłam swój żywioł: surfing. Zamarzyło mi się, by zachęcić do niego inne kobiety. Założyłam klub surferski Hijas del Surf, co po polsku oznacza „córki surfingu”, i jestem jego prezeską. Uwielbiam treningi z dziewczynami. Niepewność tych, które stawiają pierwsze kroki. Frajdę z pokonania pierwszej fali. Warunki w Tarifie pozwalają na uprawianie różnych sportów i w zależności od pogody trenuję surfing albo windsurfing, biegam, jeżdżę na skateboardzie, rowerze. Biorę udział w lokalnych zawodach surfingowych i biegowych i nawet udało mi się zdobyć trofea. Chodzę na kurs flamenco. Czuję, że żyję swoją pełnią.

Trzy lata temu spełniłam kolejne marzenie. Otworzyłam własny sklep! Oczywiście ze sprzętem i z akcesoriami do surfingu. Nazwałam go Big Surf Tarifa. Sprawia mi ogromną satysfakcję to, że mogę żyć z prowadzenia sklepu i klubu i zarabiam więcej niż w Polsce. Chcę rozwinąć sklep i dystrybuować akcesoria surfingowe na całą Hiszpanię, poszerzyć działalność swojego klubu, organizując obozy dla kobiet z całego świata.

Po dziesięciu latach czuję się jedną z miejscowych. Jestem u siebie. Żyję tutejszym rytmem. Zamykam sklep w czasie sjesty i spędzam ją na fali. Nigdy nie przypuszczałam, że można połączyć pasję z pracą. Udało mi się. Marcinowi też. Prowadzi ze mną sklep, rozwija windsurfingową pasję, robi zdjęcia i reportaże wideo, które można zobaczyć na stronie mojego klubu www.hijasdelsurf.com. Po trzech latach spędzonych w Tarifie wzięliśmy z Marcinem ślub, który wyprawiliśmy w Polsce. Jesteśmy zgrani, rozumiemy się bez słów. Umacnia nas sport.

Czy tęsknię? Za rodziną, która została w Polsce – tak. Z rodzicami spotykam się dwa, trzy razy w roku. Z przyjaciółmi utrzymuję kontakt poprzez portale społecznościowe, czasem przyjeżdżają do mnie na wakacje. Nigdy nie tęskniłam za dawnym stylem życia. Z eleganckich garniturków i szpilek gładko wskoczyłam w styl surfingowy i plażowy, w którym czuję się świetnie. Zmianę kuchni na andaluzyjską przyjęłam z aplauzem: wyśmienite tapas, paella, owoce morza, ryby i rozpływające się w ustach oliwki. Zdrowe i pyszne. Poznaję ludzi z różnych zakątków świata, turystów i tych, którzy jak ja postanowili osiąść tu na stałe. Mam przyjaciółki z Finlandii, Włoch i Argentyny, kolegę z Kalifornii. Do miejsca, w którym żyję, łatwo można się przystosować, pod warunkiem że jest się miłośnikiem wiatru i morza. Ja nim jestem. Sport i biznes pochłaniają mnie całkowicie, ale powoli przygotowuję się do roli mamy. Tarifa to wymarzone miejsce do wychowywania dzieci. Czy mogę chcieć czegoś więcej? Kiedyś nie znałam siebie. Musiałam poczuć wiatr i dać się mu ponieść, by odkryć swoją prawdziwą naturę.

Agnieszka Torres, zdj. archiwum prywatne

Agnieszka Torres (29 lat) zna każdy zakątek największej z wysp Hawajów. Pokazuje ją turystom. Nie byłaby tu, gdyby nie miłość do amerykańskiego pilota. Gdy jadę busem z pięcioosobową grupą turystów, której mam za chwilę pokazać zapierające dech w piersiach zakątki Oahu, jednej z ośmiu głównych wysp Hawajów, wciąż nie wierzę, że tu jestem. Jeszcze niedawno o Hawajach mogłam pomarzyć, dziś tu mieszkam. Przyjechałam tu za swoją miłością i znalazłam pomysł na siebie. Pracuję w małej agencji turystycznej, która organizuje kameralne wycieczki po wyspie Oahu. Na lotnisku w Honolulu witam swoich gości szerokim uśmiechem, jaki daje mi od rana hawajskie słońce. Czasem przyjeżdżają dwie osoby, czasem pięć. Naburmuszone, przepracowane, zestresowane. Zarzucam im naszyjniki z kwiatów na szyje i myślę: „Jesteście w jednym z najzdrowszych na świecie klimatów, gdzie temperatura waha się między 25 a 30 stopni i jest rześkie powietrze. Za chwilę pokażę wam niesamowitą panoramę wyspy z Diamond Head, przybyłe z Alaski humbaki, rafy koralowe, żółwie na plaży i opowiem mnóstwo legend z erotycznym smaczkiem o pierwszych osadnikach przybyłych z Polinezji i Tahiti, kapitanie Cooku, którego podobno zjedli tubylcy. Potem pójdziemy na kona, czyli królową kaw, i orzeszki makadamia maczane w karmelu. Wtedy będę patrzeć na wasze uśmiechnięte twarze, a to jest dla mnie największa satysfakcja!”.

Do Honolulu przyjechałam rok temu. Zgłosiłam się do agencji turystycznej i zostałam wysłana na wycieczki treningowe z doświadczonym przewodnikiem. Chłonęłam każde jego słowo, obserwowałam turystów. Zrozumiałam, czego szukają ludzie: niezwykłych historii i oderwania od problemów. Dziś zabieram ich w najpiękniejsze miejsca, wyszukuję ciekawostki. Ludzie mnie inspirują. Trwająca dziewięć godzin wyprawa jest dla mnie wyzwaniem. Wracam do domu i myślę: „Nie powiedziałam tego, zapomniałam o tamtym”. Nie przypuszczałam, że tak to pokocham. Nawet nie nazywam tego pracą. Otrzymuję dobre wynagrodzenie, ale jest ono dodatkiem.

Nie znalazłabym się tutaj, gdyby nie Nick, mój mąż. Jako świeżo upieczona absolwentka Akademii Marynarki Wojennej w Gdyni nie mogłam znaleźć pracy. Posta-nowiłam więc wyjechać. W ręce wpadło mi ogłoszenie agencji morskiej, zajmującej się rekrutacją do pracy na jachtach. Tak trafiłam do Kataru na Bliskim Wschodzie, gdzie upały dochodziły do 50 stopni, jachty prawie nie wychodziły w morze, a ja miałam sporo wolnego czasu. Pamiętam, jak chłodziłam się wodą z cytryną w barze przy plaży, gdy podszedł Nick, stacjonujący tam amerykański pilot wojskowy. Ignorowałam go, byłam świeżo po rozstaniu i miałam dość podrywaczy. Miesiąc później wybraliśmy się razem do RPA. Wróciłam do Polski, znalazłam pracę, która mi się podobała. Jednak miłość wygrała. Na zaproszenie Nicka poleciałam do Kalifornii. Potem on oświadczył mi się w noc sylwestrową w Zakopanem i powiedział: „Moją jednostkę przenoszą na kilka lat na Hawaje, wyjedziesz ze mną?”. Ślub wzięliśmy na zalanej słońcem hawajskiej plaży. Bajka? Tak. Ale też dni pełne rozterek i zagubienia. Najtrudniejsze były pierwsze dwa miesiące. Hawaje przepiękne, ale jak żyć pośrodku Pacyfiku? Z dala od wszystkiego? Jak żyć z ostrzeżeniami o tsunami? I co robić, gdy Nick wychodzi rano do jednostki? Tęskniłam za rodziną. Wcześniej często wyruszałam w świat, by zwiedzić i zarobić, teraz wyjechałam ze świadomością, że nieprędko wrócę. Podróż do Polski trwa 20 godzin z kilkoma przesiadkami. Z rodzicami i siostrą rozmawiam przez Skype’a. Mama się wzrusza: „Słyszę w twoim głosie, że jesteś szczęśliwa, a to najważniejsze”.

Trudno mi było przestawić się na inną kuchnię, mieszankę japońskiej, chińskiej i koreańskiej. Marzyłam, by zjeść „normalnie”. Wiedziałam, że jestem w pięknym miejscu, w każdej chwili mogłam pójść na plażę, na deskę, ponurkować… Nie wiedziałam, jak mam się w tym wszystkim znaleźć. To był trudny czas. Jedyne, co pasowało mi od początku, to strój: wybór między szortami a sukienką, klapkami a sandałami. Nigdy nie lubiłam biznesowego dress code’u, wysokich obcasów. Powoli się przyzwyczaiłam. Zrozumiałam, że Hawaje to raj. Egzotyczne krajobrazy i turkusowa woda w oceanie. Każdego dnia budzi mnie słońce wschodzące znad krateru Głowy Diamentowej oraz piękny widok na Waikiki i ocean, jaki mamy z Nickiem z 45. piętra naszego mieszkania. Jestem zachwycona.

Katarzyna Tołwińska, zdj. archiwum prywatne

Katarzyna Tołwińska (36 lat; by ruszyć w samotną podróż, rzuciła pracę w korporacji. Fotografuje, a na blogu opisuje Afganistan, Laos. Borneo. Żyje z podróżowania. Wszystko było jak trzeba: ukończone nauki polityczne i dziennikarstwo na Uniwersytecie Warszawskim, mieszkanie, samochód, dobre zarobki w biurze prasowym lotniska i propozycje pracy z wielu firm. Ku zaskoczeniu znajomych nie przyjęłam żadnej. „Zwariowałaś?! Możesz robić karierę” – mówili. A ja? Byłam przekonana, że jest coś więcej. Myślałam o tym kilka lat. Byłam w związku, wydawało mi się, że mój partner dzieli moje marzenia. Do ostatniej chwili działaliśmy razem. Nieoczekiwanie on wycofał się z wszystkiego, z życia ze mną też. Kupiłam bilet i 10 listopada 2009 roku zamknęłam za sobą drzwi mieszkania. To nie miał być długi wyjazd, nikt, łącznie ze mną, nie przypuszczał, że uczynię z niego styl życia. Tuż przed wyjazdem na rodziców i przyjaciół spadła wiadomość: Kaśka jedzie sama. Zaczyna od Iranu. Jestem im wdzięczna za wsparcie. Przyjaciele zmobilizowali się w grupę przygotowawczą: ktoś podrzucił plecak, zorganizował zrzutkę na sprzęt, ktoś na kartce napisał, jak dojechać z lotniska do hotelu w Istambule. Od rodziców usłyszałam przy pożegnaniu: „Bądź szczęśliwa, jesteśmy z tobą!”. Ich wiara we mnie podróżuje ze mną cały czas. Pięć dni w pociągu z Turcji do Iranu pachniało przygodą. Jechałam bez planu. Dałam się poprowadzić światu, który świetnie wywiązuje się z tego zadania.

Dziś jestem na granicy Chin z Kirgistanem. Przede mną Tadżykistan i Afganistan. Za mną Turcja, Iran, Indie, Tajlandia, Malezja, Singapur, Indonezja, Kambodża, Laos, Birma, Wietnam, Filipiny i Borneo… Co robię? Zwiedzam i opisuję świat. Na blogu www.katarzynatolwinska.com, w reportażach. Moja duma to „Burmese Dreams” o birmańskiej młodzieży, opublikowany w prasie austriackiej. Realizuję swoją pasję – fotografię. Zbieram materiał do książki. Spotkała mnie miła niespodzianka – I miejsce w kategorii styl życia w konkursie „Dziennikarz obywatelski 2012 roku”. Szykuję kilka wystaw fotograficznych.

Moje stałe fundusze to 300 dolarów na miesiąc, z wynajmu mieszkania w Warszawie. Reszta to dodatek. Żyję skromniej niż w Polsce. Nie pozwalam sobie już na lunch ani drinki w drogim lokalu, za to spędzam kilka dni w szałasie na rajskiej wyspie w Indonezji. Tego nie da się kupić.

„Buty na obcasach? Ciuchowy hit sezonu? Nie tęsknisz za tym?” – pytają znajomi. Od czterech lat biegam boso albo w klapkach i jest mi z tym cudownie! Bez bólu zrezygnowałam z nowych ubrań. Są dwa kryteria determinujące, w co się ubieram: lokalne obyczaje i wygoda. Nie mam szafy, więc nad każdym zakupem zastanawiam się sto razy, bo trzeba go będzie dźwigać w zawsze za ciężkim plecaku. Upał w tropikach szybko wybił mi z głowy makijaż. Odchudzanie odeszło w niepamięć. Jeśli liczę kalorie, to tylko by się upewnić, że mam ich dość dużo, żeby przetrwać dzień.

Najważniejsi są ludzie. Ich życie, sposób widzenia świata. To o nich są moje historie. Tubylcy potrafią oddać ostatnią miskę ryżu, mimo że sami żyją w nędzy. Gdy w Bangladeszu stałam w kolejce po chleb, nie dano mi za niego zapłacić, częstowano kromkami i herbatą. Gdy w Iranie aresztowała mnie na dworcu policja obyczajowa i gdy po kilku godzinach mogłam wejść do autobusu, starszy człowiek cicho przepraszał za to, co spotkało mnie w jego kraju. W Indonezji, mimo że mój styl życia jest dla tubylców abstrakcją, bo według nich szczęście dla kobiety to znaleźć męża i mieć dużo dzieci, cała rodzina modliła się za moją bezpieczną drogę do Ameryki Południowej.

Nie zawsze jest lekko. Pamiętam wieczór na ulicach Teheranu, ciemnych i nieprzyjaznych. Szłam zziębnięta, odcięta od świata, jako kobieta nie mogłam nigdzie wejść, w tanim hotelu czekała na mnie ciemna komórka i 20 Koreańczyków z nadzieją na nielegalny przerzut do Europy. Szłam i płakałam. Miałam kilka takich kryzysów. Szybko je pokonałam. Idę dalej. Czuję, że to, co robię, ma sens. Życie, które prowadzę teraz, jest dla mnie nieporównywalnie bardziej wielowymiarowe. Wymagające, ale i satysfakcjonujące. To moje miejsce w świecie.

Tekst: Magdalena Adaszewska-Chacuk