Mówisz też o sobie, że jesteś pesymistką, śpiewasz o śmierci.
W muzyce lubię melancholijne, lekko mroczne klimaty. Myślę, że łatwiej napisać smutny utwór, bo w wesołych tekstach trzeba uważać, by nie otrzeć się o banał. Przy „Grandzie” zależało mi, żeby nagrać płytę, która jest energetyczna i dowcipna. Tworząc „Clashes”, czułam, że taki klimatyczny nastrój bardziej pasuje do tego, co mi w duszy grało. Ale jest w tym też dużo kreacji. To nie jest sztuka terapeutyczna, kt.rą uprawiam, by wyleczyć się z traum. Jeśli pojawiają się wątki z mojego życia, to są zakamuflowane – raczej tworzę fikcyjne postacie i historie.
W przyszłym roku skończysz 30 lat. To dla Ciebie graniczna data?
Czuję, że to będzie jakaś zmiana, a to, co najlepsze, jeszcze przede mną. Zawsze byłam wszędzie najmłodsza: w rodzinie, w show-biznesie. A teraz jest już tylu młodych artystów, od których jestem starsza. Czuję się z sobą dobrze. Jedyne, czego się boję, to że po trzydziestce zmienia się metabolizm i nie będę mogła tak bezkarnie jeść za dwóch, jak do tej pory.
Gotowanie to poza muzyką Twoja druga pasja. Trzymasz się sztywno przepisów czy eksperymentujesz?
Gotuję tak, jak komponuję: intuicyjnie, bez założeń, dużo w tym improwizacji. Inspiracje przywożę z podróży, wybieram się na kursy kulinarne. W Chiang Mai w Tajlandii uczyłam się robić curry, a po powrocie z Japonii zaczęłam gotować dużo tamtejszych potraw. Czerpię orgazmiczną przyjemność z jedzenia, chcę zarażać nią innych, rozmawiać o smaku i teksturze potraw. Staram się zdrowo odżywiać. Jedynym moim guilty pleasure są frytki. Świetnie smakują z pietruszką, parmezanem i czosnkiem.
Jakie smaki pamiętasz z dzieciństwa?
Rosół, szarlotkę mojej babci i jajecznicę, którą robiła na żeliwnej patelni, smakowała zupełnie inaczej niż ta z teflonowej. A także pierogi i knedle z owocami prosto z ogrodu. Gotowało się u mnie po polsku, smacznie, domowo. Jako dziecko często towarzyszyłam rodzicom w kuchni i wyobrażałam sobie, że prowadzę program kulinarny.
Wiele osób chętnie oglądałoby, jak Monika Brodka gotuje.
Nie chciałabym każdej pasji zamieniać w zawód. Robię rzeczy spontanicznie, żeby sprawiały mi radość. Kiedy zmieniają się w obowiązek, to już przestaje być zabawą.
Wszystko, czym się zajmujesz, ma związek ze zmysłami: muzyka, fotografia, gotowanie.
Moje zmysły są bardzo wyostrzone. Perfumerie kojarzą mi się z Disneylandem, bawię się w rozpoznawanie nut zapachowych. Kolory są dla mnie bardzo ważne, jestem utrapieniem dla pań od manikiuru i pedikiuru. 20 minut zajmuje mi wybór odcienia lakieru, tak jakby miała to być jakaś ważna życiowa decyzja. Słuch też mam wyczulony, wręcz nadwrażliwy. Na koncerty zabieram zatyczki do uszu, bo w przeciwnym razie cierpię. Myślę, że jestem dość zmysłową osobą.
Pozwalasz sobie czasem na ciszę?
Tak, choć zwykle źle to się kończy (śmiech). Dni spędzone w ciszy nie przynoszą mi spokoju, zamęczam się myślami, szukam problemów i odpowiedzi na nurtujące mnie pytania. Dlatego staram się pracować nad tym, żeby być bardziej tu i teraz, cieszyć się chwilą. Z drugiej strony podczas pracy nad „Clashes” w ogóle nie słuchałam muzyki i tworzyłam w ciszy, co bardzo otworzyło mi głowę. Chyba muszę sobie tę ciszę dawkować.