W  pięciominutowych filmikach uprzejma Japonka nadzwyczaj profesjonalnie pokazuje, jak gotować tradycyjne japońskie dania. Towarzyszy jej srebrny pudel Francis, gospodarz i supervisor programu. Francis jest bardzo polski, przystrzyżony jak nasze rodzime, oldskulowe, robione na szydełku ubranka na butelkę wódki, przesiadujące w latach 70. w barkach i na telewizorach. Siedzi sztywno na wysokim stołeczku tuż obok kucharki i stara się nie zmieniać pozycji. Uważnie obserwuje ruchy swojej pani albo z roztargnieniem przygląda się czemuś poza kadrem. Czasami osuwa się w senność, ale kiedy tylko jego wyczesane uszy dotykają przystrzyżonej piersi, gwałtownie się przebudza. Zdarza mu się odwrócić tyłem do kamery i przeglądać w wypolerowanych drzwiczkach mikrofalówki. Francis jest bardzo piękny.

Kiedy kucharka smaży mięso, pies zagląda do patelni. Boję się wtedy, że za chwilę naprawdę wskoczy do woka i poparzy sobie łapy. Kiedy jest szczególnie zainteresowany przyrządzanym daniem, a wymóg realizacyjny każe pokazywać krok po kroku zbliżenia na kulinarne działania, Francis pojawia się w kółeczku w lewym rogu ekranu. Oblizuje się łakomie i uśmiecha zupełnie nie po japońsku. Wydaje mi się, że Francis śmieje się po polsku.

Pani gotująca w programie mówi wyłącznie po japońsku, ale nie odzywa się dużo. Za to niewidzialny pan Japończyk dubbinguje Francisa i po angielsku, słowo po słowie, opowiada wszystkie czynności widoczne na ekranie. Dzięki temu można gotować ze słuchu. Japońska szczekająca angielszczyzna Francisa przypomina mi moją słowiańską. Choć prawdę powiedziawszy, to japoński pudel mówi o wiele lepiej po angielsku niż ja. Przy czym wystarczająco źle, żebym go dobrze rozumiała. Zresztą nawet gdybym nie rozumiała, to i tak wszystko widać. „Gotowanie z psem” jest precyzyjne. Każda średnio rozgarnięta gospodyni, policjant, a nawet jego pies mogliby się nauczyć z niego najtrudniejszych przepisów z kraju kwitnącej wiśni, mangi, karaoke i gadających pudli.

Poszczególne odcinki mają na YouTube od pół do półtora miliona odsłon. To jest naprawdę najlepszy program kulinarny o japońskiej kuchni, jaki widziałam w internecie. Kiedy zaczynam oglądać, nie mogę skończyć. Nałóg, jak każdy, początki ma niewinne. Najpierw puszczam odcinek np. o sałatce wiosennej z rzodkwi i suszonej passiflory (Francis podsypia), potem o wołowinie z tofu i grzybami mun (Francis nieomal wskakuje do patelni), następny o torcie z truskawkami i bitą śmietaną (Francis przygląda się swojemu odbiciu), potem jakieś trzy odcinki o sushi (Francis zamyślony wpada w nieobecność) i nie mija pięć godzin, jak wracam do pierwszego odcinka. Na oglądaniu się zresztą nie kończy, bo po każdym takim secie zawartość półki z żywnością orientalną przenosi się z pobliskiego supermarketu do mojej spiżarki, drenując kieszeń i zmuszając do pracy w nadgodzinach.

Pies wyglądający jak butelka wódkiw krochmalonym ubranku z bąbelkami to niejedyny polski akcent programu. Rytm każdego odcinka nakręca walc Minutowy Fryderyka Chopina w interpretacji Muriel Nguyen Xuan. Przysięgam, że nie zmyślam.

 

TEKST: Maryla Musidłowska

Źródło: magazyn ELLE