Był to zapewne zbieg kilku okoliczności, czyli z jednej strony jego bliskiej współpracy z reżimem, ale także krótkowzrocznością Akademii Noblowskiej, której potrzeba było wielu lat, żeby w literaturze doceniać nie tylko poezję i wielkie powieści, ale również opowiadania. Bo Iwaszkiewicz był mistrzem opowiadań. Powieści pisał dobre, ale nie wybitne. Natomiast w kwestii opowiadań plasuje się w czołówce światowej obok Czechowa czy Turgieniewa. 

Niemal każde jego opowiadanie to szkatułka, w której znajduje się mnóstwo skarbów. Do tych szkatułek przez lata zaglądali twórcy filmowi, telewizyjni i teatralni, odkrywając w nich kolejne skarby. Dość wspomnieć o „Pannach z Wilka” czy „Tataraku” Andrzeja Wajdy, „Zygfrydzie” w reżyserii Andrzeja Domalika czy „Matce Joannie od Aniołów” sfilmowanej przez Jerzego Kawalerowicza. 

„Matka Joanna od Aniołów” opowiada historię zakonnicy Joanny, którą nawiedzają demony oraz księdza Suryna, którego zadaniem jest wypędzenie z Joanny dziewięciu postaci Złego. Pomiędzy bohaterami czuć erotyczne napięcie, choć autor opowiadania nie konsumuje tej relacji na oczach czytelnika. Jest to historia o niespełnieniu, ukrywaniu uczuć, potędze obłudy oraz odwiecznej walki między rozumem i zabobonami. Opowiadanie Iwaszkiewicza w ciągu jednego sezonu zainspirowało aż troje twórców w samej Warszawie: Agnieszkę Błońską w Teatrze Powszechnym (spektakl „Diabły”), Jana Klatę w Nowym Teatrze i Wojciecha Farugę, który zaproponował swoją wizję dzieła Iwaszkiewicza na Scenie przy Wierzbowej Teatru Narodowego. 

Inscenizacja w Narodowym odbiła się bardzo szerokim echem, bo po kilku latach na deski teatru wróciła Małgorzata Kożuchowska, która zagrała tytułową rolę. Sam spektakl miał mieć premierę na wiosnę 2020 roku, ale zamknięcie teatrów z powodów epidemiologicznych sprawiło, że została ona przesunięta na wrzesień. Premiera się odbyła, ale aktorzy zagrali tylko kilka spektakli, bo kolejna urzędnicza bezmyślność znów ograniczyła działanie teatrów, w tym Teatru Narodowego.

Mogę się domyślać, że wielu widzów wybierze się w przyszłości na ten spektakl głównie po to, żeby zobaczyć Małgorzatę Kożuchowską „na żywo”. Tak było wcześniej w przypadku „Kotki na gorącym blaszanym dachu” w reżyserii Grzegorza Chrapkiewicza. Widownię wykupywały całe firmy po to, żeby zobaczyć jedną z najpopularniejszych polskich aktorek. Miałem wrażenie, że w „Kotce” nie grało się Kożuchowskiej zbyt wygodnie, choć grała dobrze. „Kotka” w Narodowym padła ofiarą tego samego błędu, jaki został popełniony przy okazji „Kotki” z Powszechnego z lat 90. z Krystyną Jandą i Piotrem Machalicą. Reżyserzy obu spektakli unikając tematu homoseksualizmu głównego bohatera sprawili, że dramat jego żony Margaret był dla widza kompletnie niezrozumiały. 

Niemniej swoje prawdziwe sceniczne mistrzostwo Kożuchowska pokazała już wcześniej w dwóch wyśmienitych sztukach granych w Narodowym: w „Umowie, czyli Łajdaku ukaranym” w reżyserii Jacquesa Lassalla, gdzie grała Hrabinę oraz w „Księżniczce na opak wywróconej” w reżyserii Jana Englerta. Oba przedstawienia skrajnie różne, wymagające wykorzystania innych aktorskich środków, innej pracy z ciałem, innego ogrania kostiumu, innego partnerowania i innego kontaktu z widownią, zrealizowane rok po roku pokazały, że Małgorzata Kożuchowska jest znakomitą aktorką teatralną. Nie było można oderwać od niej oczu. Miała niezwykłą lekkość w graniu, muzykę, którą wypełniała całą scenę. 

Po długiej przerwie wróciła do grania w Narodowym, podejmując się bardzo trudnego wyzwania. Postać Matki Joanny jest ikoniczna, złożona i obwarowana szeregiem niepisanych zasad. Z pomocą przyszedł Małgorzacie Kożuchowskiej nie tylko reżyser, ale również cała wspaniała obsada spektaklu: wibrująca Edyta Olszówka w roli siostry Małgorzaty, przewrotny Jarosław Gajewski w roli Wołodkowicza, pięknie mroczna Aleksandra Justa w roli Karczmarki, zdecydowany Mateusz Kmiecik w roli Kaziuka, niepewny swojej mocy Kamil Studnicki w roli Juraja, sceptyczny Krzysztof Stelmaszyk w roli Bryma oraz wspaniale plastyczny Adam Szczyszczaj w dwóch rolach – Egzorcysty i Chrząszczewskiego. 

Bardzo podoba mi się to, że w postaci Kożuchowskiej nie ma uległości czy pobłażliwości (tak Matkę Joannę widział Iwaszkiewicz i Kawalerowicz). Jest za to siła i zdecydowanie. Nie ma tu mowy o przebiegłości, a raczej o mądrości, aktorka rzekomą słabość swojej bohaterki zamieniła na skrzętną manipulację. Jej Joanna jest władczą kobietą, która wykorzystuje mężczyzn do własnych celów. 

Jednak niezależnie od kunsztu i doświadczenia Kożuchowskie, spektakl ten należy do Karola Pochecia, który w „Matce Joannie od Aniołów” gra księdza Suryna. Pocheć z Teatrem Narodowym związany jest od dawna, ale to chyba jego pierwsza tak duża rola. Dostał od Wojciecha Farugi szansę, którą stuprocentowo wykorzystał. Jest skupiony na każdym słowie, które wypowiada ze sceny, przywołując niekiedy charakterystyczny, kaznodziejski zaśpiew. Uważa na każdy gest, który wykonuje. Jest matematykiem, skrupulatnym wirtuozem. Zaprzągł swoją wyobraźnię do stworzenia wspaniałej postaci – człowieka, który wierząc w rozum, gubi się w gąszczu uczuć. Zniewolony przez własny umysł, poddaje się rozkoszom serca i ostatecznie przegrywa. Suryn Pochecia początkowo gra w przedstawieniu swoją muzykę, ustawia się nieco z boku historii, ale nie orientuje się, kiedy jego brzmienie zaczyna mieszać się z tym, co wygrywają pozostali członkowie orkiestry. Nowy sezon teatralny dopiero się zaczął, ale – niezależnie od tego jak bardzo przez pandemię będzie okrojony – śmiem twierdzić, że Pocheć stworzył fenomenalną rolę, która zasługuje na najwyższe laury, podsumowujące sezon 2020/2021. 

Wielkie brawa należą się Wojciechowi Farudze za wizję przedstawienia. Jest to plastyczne arcydzieło, spójne i zasadne. W wizji wsparł reżysera Konrad Parol, projektując znakomite kostiumy, Teonika Rożynek pisząc wysublimowaną, ale paradoksalnie mocną muzykę oraz Krystian Łysoń, proponując niepokojące, transowe układy choreograficzne. Przed spektaklem miałem duże wątpliwości co do tego, co zostanie z opowiadania Iwaszkiewicza, biorąc pod uwagę, że Faruga wraz z Julią Holewińską włączyli do sztuki jeszcze kilka innych tekstów, a całość została oparta na scenariuszu Kawalerowicza i Konwickiego. Na szczęście całość jest doskonale spójna, a widzowie nie dostają ramoty dramaturgicznej, tylko żywe dzieło. Dzięki temu często niewyrobieni teatralnie widzowie, którzy będą szli „na Kożuchowską”, zostaną zabrani przez Wojciecha Fraugę i jego współpracowników w przepiękną podróż po ciemnych zakamarkach ludzkiej duszy. 

Na koniec chcę podzielić się jednym smutkiem. Nie dotyczy on twórców przedstawienia, a osób, które zarządzają Teatrem Narodowym. Instytucja ta została powołana do tego, żeby propagować i szerzyć kulturę na najlepszym poziomie. Od wielu lat doskonale się to udaje i przedstawienia w Narodowym są bardzo dobre. Niestety teatr, który opłacany jest z pieniędzy wszystkich podatników, dla większości z nich z powodu cen biletów jest wykluczający. Trudno mi sobie wyobrazić nauczycieli, urzędników czy wiele innych grup zawodowych, zarabiających poniżej średniej krajowej (czyli około 80% pracujących), nie mówiąc już o ludziach młodych (licealistach, studentach), których stać na to, żeby zapłacić 140 złotych za bilet. Jest to cena zaporowa, która nie przystoi teatrowi zwanemu narodowym i który otrzymuje ogromne subwencje rządowe. To cena dla teatru elitarnego, który musi utrzymać się sam. Narodowe teatry, które znam, ulokowane w Austrii, Madrycie, Berlinie czy Londynie mają (w przeliczeniu na złotówki) niższe ceny biletów niż Teatr Narodowy w Warszawie, choć zarobki mieszkańców wymienionych przeze mnie stolic są kilkakrotnie wyższe od polskich. Jednym z głównych zadań Teatru Narodowego jest edukacja. Cóż z tego, kiedy dla większości osób jest ona niedostępna? 

  • MATKA JOANNA OD ANIOŁÓW
  • Jarosław Iwaszkiewicz/Jerzy Kawalerowicz/Tadeusz Konwicki
  • reż. Wojciech Faruga
  • Teatr Narodowy w Warszawie
  • premiera 5 września 2020 roku

ZOBACZ TEŻ: ELLE MAN TALKS: Matt Dusk. Tylko się nie śmiejcie! [WIDEO]

CZYTAJ WIĘCEJ: Kryzys wieku średniego, czyli miniatura teatralna „Cravate Club” w Teatrze Polonia [RECENZJA]

NASZA KOLEJNA RECENZJA: Egzamin z wrażliwości, czyli „Abonament na szczęście” na podstawie Osieckiej w wersji scenicznej [RECENZJA]