Kiedy Maciek jest w wozie telewizyjnym i odpowiada za realizację programu na żywo, mam spokój. Zero paniki. Tylko tremę. On wie, jak do mnie dotrzeć i co mi powiedzieć, żebym ją odrzucił, żebym zdjął maskę z twarzy i był po prostu sobą. Poznałem go w pracy. Przy pierwszym dużym live w mojej telewizyjnej przygodzie pracowałem właśnie z nim. Dzięki temu nie bolało tak bardzo. Wie, czego chce. Czy ustawia Janiaka, czy prowadzi Chajzera, Mołek czy pracuje z Rihanną, zawsze wie, jak do ludzi dotrzeć. Nie tylko konferansjerów, artystów muzyków, statystów, potrafi też zarządzać z uśmiechem, serdecznie, po ludzku setką innych osób pracujących poza sceną. Przede wszystkim jednak dyryguje emocjami, wrażeniami milionów widzów. Do tego potrzeba talentu. W dużych projektach muzycznych wszystko zaczyna się od pomysłu, scenariusza i doboru repertuaru. Muzyka, jej siła i odpowiednie zestawienie uwiodą widza albo zaprowadzą w świat nudy. Wielkie telewizyjne muzyczne show to setki elementów, które trzeba wymyślić, poukładać i zgrać. To oprawa, scenografia, wielkie sceny, światła. Wszystko. Od ustawienia kamer, mobilizacji ekipy po stroje tancerzy. W Polsce jest kilka osób, które to potrafią. On prawdopodobnie najlepiej. Na tyle dobrze, że poznał go już świat. Nie jako prawnika, którym miał zostać, ani jako aktora, którym chciał być. Świat ceni go jako reżysera.

ZOBACZ: Kacper Sawicki: "Dla nas wolność twórcza nie ma limitów, zawsze spodziewamy się niespodziewanego"

OLIVIER JANIAK: Zostawiłeś prawnicze studia, by spełniać marzenia, co na to rodzina?

MACIEJ SOBOCIŃSKI: Lęki rodziców były konkretne. Prawo studio- wałem trzy lata, zanim oddałem indeks. Rozstałem się nie tylko z uczelnią, ale i zostawiłem wszystko, co znane. Wyjechałem do Krakowa. Dziś rozumiem obawy rodziców, choć momenty były wtedy trudne. Mam nadzieję, że będę potrafił swoim dzieciom dać wolną rękę. Nauczyłem się, że zawsze trzeba walczyć o swoje. Żeby spełniać swoje marzenia, trzeba działać radykalnie i być bezwzględnym.

Po drodze była i szkoła teatralna?

Bardzo długo marzyłem, żeby zostać aktorem. W liceum zostałem tym zarażony i tak mi już zostało. Na godzinę przed wejściem na komisję do PWST na Wydział Aktorski chłopak powiedział mi, że w okularach mnie nie przyjmą. Pomyślałem: osz ty, kuźwa, będziesz mi mówił, czy ja przejdę czy nie?! Popatrzyłem na korytarz, na tych ludzi i pomyślałem, że jednak nie. Zabrałem papiery i zdałem na reżyserię.

Co cię zniechęciło?

Zobaczyłem blichtr, jakieś kłamstwo, pozę, sztuczność, w której nie chcę brać udziału. Zrozumiałem, że wolę kreować światy, budować rzeczywistości, które jeszcze nie istnieją, snuć własne opowieści niż być częścią opowieści, którą tworzy ktoś inny.

Studia to jedno, ale doświadczenia nabywa się gdzie indziej?

Już w szkole teatralnej grzeszyłem pychą. Pamiętam, jak na drugim roku żona Andrzeja Wajdy, a miała z nami zajęcia ze scenografii, mówiła mi: „Maćku, trochę skromniej”. Robiłem wówczas egzamin z „Hamleta”, zbudowałem potężne rusztowanie, huczała o tym cała szkoła... Zawsze mnie ciągnęło do dużej skali. Duże premiery teatralne, duże tytuły, duże zespoły, 30 osób na scenie, zawsze byłem rzucany na głęboką wodę z dużymi realizacjami.

Jak zacząłeś robić duże spektakle?

Wyszedłem spod ręki między innymi Krystiana Lupy, Mikołaja Grabowskiego, byłem asystentem Grzegorza Jarzyny, same tuzy. Naprawdę zacząłem od razu robić duże rzeczy w teatrze. Na trzecim roku moim dyplomem były „Dziady”, za które dostałem nagrody na dużych festiwalach. Nazywano mnie (do tej pory się uśmiecham) jednym z najzdolniejszych reżyserów młodego pokolenia. A potem „Hamlet”, „Otello”, wspaniałe kostiumy, muzyka. Następnie festiwal Sacrum Profanum, gdzie zrobiłem wielkie widowiska. Sam się dziwię, że się zgodzili na scenografię do „Requiem” Mozarta. Potem było przedstawienie „Romeo i Julia” Prokofiewa z DJ-ami. Posadziłem wtedy orkiestrę na kontenerach. Siedzieli na wysokości 8 metrów bez zabezpieczeń. Do tego tancerze. To było coś niesamowitego. Pomyśl sobie, 13 lat temu! Wielkie widowisko, które jednorazowo oglądało 3. tys. osób. Wtedy przyszła telewizja. Rinke Rooyens wyciągnął mnie z teatru. Pracowaliśmy ze sobą kilka lat, robiąc telewizyjne projekty. Nabrałem doświadczenia. Zacząłem realizować koncerty, festiwale muzyczne, no i świat telewizji mnie pochłonął.

Więcej możliwości, większe audytorium?

Teatr cały czas we mnie siedzi. W telewizji opowiadam obrazem, emocją, energią, ale zawsze pamiętam, żeby to była zamknięta opowieść, jednolity świat, za który biorę odpowiedzialność. W telewizji jest na pewno więcej adrenaliny, choć rozmach paradoksalnie mniejszy. A ja adrenalinę lubię. Kiedy wracałem do teatru, to cierpiałem, choć kocham aktorów, to jednak czasami miałem ochotę ich pozabijać. Czułem, że czas przecieka nam przez palce. Jak ktoś pyta, czy czegoś bym nie zrobił w teatrze, to mówię: „OK, ale zamykamy się góra w miesiąc i robimy spektakl”. Z telewizją to jest inny rytm, to jak przesiąść się do samolotu odrzutowego z awionetki. Telewizja to odrzutowiec i ja takiego kopa potrzebuję.

Paryż, Londyn, aż za horyzont cię poniosło...

Świat za oceanem sam sobie wypracowałem. Miałem szczęście. Jestem reprezentowany przez jedną z największych agencji w Hollywood skupiających największych reżyserów, robiących największe formaty teleLwizyjne MTV EMA, Grammy. To inne, starsze pokolenie, mam przewagę, że jestem młody i świeżo myślę. Od trzech lat realizuję prestiżowe projekty za granicą. Pierwszym był pokaz Rihanny na Paris Fashion Week. Na widowni Jay-Z i inne wielkie osobowości. Taki pierwszy raz zostaje w głowie. Potem kolejna praca z Rihanną, kolejne fashion weeki. Koncerty wokalistów, jak Emeli Sandé czy Iggy'ego Azalei w NY. I kiedy się to dzieje, nagle rozumiesz, że to może być i twój normalny świat. To motywuje, żeby iść dalej, przekraczać samego siebie. Uważam, że jeżeli sam sobie mówisz, że osiągnąłeś sukces, to koniec. Bardzo dbam o to, żeby chłonąć rzeczy, które dzieją się na świecie, w muzyce, w performance'ie, w balecie. To pozwala myśleć, że obrałem dobrą drogę. Zostawiłem rodzinny dom i spakowany w dwie siatki wyruszyłem w drogę, dziś wiem, że było warto. 

Dlaczego stawiają na ciebie, chłopaka z Polski?

To jest ważne, w czyje ręce trafisz. Ja nie chciałem wchodzić w żadne układy. Nie chciałem szukać pomocy wśród Polaków mieszkających za granicą, którzy ocierają się o branżę. Rób swoje i z pokorą czekaj, a twój czas przyjdzie. Rób swoje najlepiej, jak potrafisz.

Nie przeraża cię skala spraw, którymi kierujesz?

Motywuje mnie. Nigdy mnie to nie przerażało. Im większa skala, tym większa motywacja. Jeżeli jesteś gotowy, jeżeli proponujesz swój świat i ten świat jest akceptowany, to bardzo szybko spotykasz ludzi, z którymi pracujesz. Ci najwięksi nie pytają, skąd jesteś.

Stoisz w cieniu, widać efekty pracy twojego zespołu, ale żaden widz się nie zastanawia, ile pracy i emocji cię to kosztuje.

Wiele elementów musi się zgrać, żeby spektakl się udał. Muszę znaleźć odpowiedzi na miliony pytań. Ludzie, którzy ze mną pracują, znają moje oczekiwania. Wiedzą, że potrafię nieprzyjemnie zareagować. Ale wiedzą też, że telewizja to unikalne emocje. Zwłaszcza na żywo. Wolę zdecydowanie pracować na żywo niż nagrywać. Jeśli masz z tyłu głowy, że możesz powtarzać, pojawia się pokusa, że następne podejście będzie lepsze. A na żywo to płyniesz po prostu. To daje poczucie siły. Dlatego dbam o to, żeby mieć w sobie pokorę. Mówi się:„Pamiętaj,skądjesteś”. Ja o tym pamiętam. Zawsze.

Zastanawiam się, jakich cech potrzeba w twoim zawodzie?

Lubię ludzi, ale paradoksalnie nie zaprzyjaźniam się łatwo. W tej pracy, zabrzmi to strasznie, ale jesteś bardzo samotny. Zostajesz ze wszystkimi demonami w głowie sam na sam. Na szczęście mam żonę, którą bardzo kocham. Ona mnie wspiera na każdym kroku, wszystkim mogę się z nią podzielić. Mam dzieci. Ale i tak często wracam do swojej samotni. Dlatego lubię otaczać się ludźmi. Mądrymi, bo im mogę ufać, że jeśli siadają ze mną do łodzi, to płyniemy razem. Ale gdy ktoś mnie oszuka, to niestety pamiętam. Wybaczam. Ale przestajemy być przyjaciółmi. Przeżywam to bardzo. Ale tak ten świat jest skonstruowany.

Zarządzanie ludźmi nie jest łatwe.

Na świecie te relacje są mocniej dookreślone. Reżyser to jest reżyser. Są dwie strony medalu. Jeśli popełnisz błąd, podejmiesz złą decyzję, odpowiedzialność spadnie na ciebie. Ale jeśli zrobisz to bardzo dobrze, ty zbierasz pochwały. Nie ma zbiorowej odpowiedzialności. Ty, reżyser, odpowiadasz za wszystko. To mobilizuje i daje napęd. Muzyka jest ważna w twojej pracy, w życiu prywatnym też? Część mnie muzyki bardzo potrzebuje i bardzo dużo w siebie tej muzyki wchłania. Nie potrafię pracować bez muzyki. Tak było od początku. Moja głowa jest otwarta na wszelkie gatunki i często mnie zaskakuje. Kilka dni temu odkryłem „Cztery pory roku”, zaaranżowane przez Maxa Richtera. Muzyka otwiera mi umysł. Ona od zawsze nastraja mnie do świata. Jej częstotliwość zawsze mnie prowadzi. Z drugiej strony, kiedy mówisz o muzyce, jest cisza.

Cisza, której bardzo potrzebuję, bo ona mnie resetuje. Pozwala nabrać dystansu. Żona i dzieci w tym pomagają?

Mam pracownię w domu. Dlatego muzyka przez nasz dom przepływa nieustannie. Kiedy puszczam ją głośno w domu, to często ze mną tańczą, śpiewają, mówią, że ten numer fajny, a ten nie. Dom jest przepełniony muzyką. Takie są plusy pracy w domu.

Na brak ofert nie narzekasz...

Ja lubię ryzykować i kocham wielkie wyzwania. Czasem muszę odmawiać, bywa, żałuję. Odmowa jest źle odbierana, ale dałem sobie prawo wyboru. Pracuję też sporo poza telewizją. Festiwale, reklamy, byłem blisko opery i ciągle powracają zapytania o film. Może kiedyś. Kto wie. Póki co mój pociąg jest rozpędzony i jest mi z tym dobrze.

Tekst ukazał się w magazynie ELLE MAN nr 1/2019.