„Żeby nie było śladów", reż. Jan P. Matuszyński

Rzadko się wzruszam, a na tym filmie płakałem, czując, że jestem częścią dramatu bohaterów. Dwóch licealistów świętuje na mieście zakończenie roku szkolnego. Ich wygłupy zauważa patrol milicji. Rutynowa kontrola dokumentów kończy się zatrzymaniem i brutalnym przesłuchaniem na komisariacie, jeden z nich, Grzegorz (Mateusz Górski), zostaje skatowany przez funkcjonariuszy. Władze twierdzą, że chłopaka zabili sanitariusze pogotowia. Jego przyjaciel i świadek tego, co się stało, Jurek Popiel, podejmuje heroiczną walkę z systemem, by udowodnić winę milicji. Tak zaczyna się, jak dla mnie, jeden z najbardziej poruszających filmów w polskim kinie ostatnich lat. "Żeby nie było śladów" w reżyserii Jana P. Matuszyńskiego (twórcy "Ostatniej rodziny"), odtwarza historię Grzegorza Przemyka, maturzysty z Warszawy, syna opozycyjnej działaczki, poetki Barbary Sadowskiej. Jego śmierć stała się symbolem opresyjnego PRL-u. Popiel nie daje się zastraszyć. Chce, by winni śmierci przyjaciela zostali ukarani, ale cena, jaką za to zapłaci, będzie wysoka —władza niszczy życie jemu i jego najbliższym. Rodzice Jurka (znakomite kreacje Agnieszki Grochowskiej i Jacka Braciaka) trzymali się z dala od polityki. Matka prowadziła zakład fryzjerski, ojciec rozwijał z mniejszym lub większym powodzeniem swój biznes. Sprzeciw ich syna wobec działań reżimu burzy tę stabilizację. Jednak, jak dla mnie, film Jana P. Matuszyńskiego skupia się głównie na dramacie matki Przemyka. Rozdartej między cierpieniem, koniecznością walki o sprawiedliwość a poczuciem rezygnacji, gdy widzi, jak ta sprawa destrukcyjnie wpływa na życie zaangażowanych w nią osób. Jej portret jest przejmujący z powodu swojej niejednoznaczności. Sadowska (gra ją Sandra Korzeniak) wdaje się w romans z kolegą syna. Nieoczekiwanie podejmuje też decyzję o zaprzestaniu starań o ukaranie winnych śmierci Grzegorza. Film „Żeby nie było śladów“ powstał na podstawie znakomitego reportażu Cezarego Łazarewicza pod tym samym tytułem. To bardzo osobista historia, ale w emocjach uniwersalna. Porusza, boli i nie daje o sobie zapomnieć. Przynajmniej ja nie potrafię. 

„Ave Maria" Maria Peszek, Mystic Production

Artystka totalna. Śpiewa, pisze, jest autorką performensów. „Najprawdopodobniej najpiękniejsza płyta, jaką nagrałam”, mówi o swoim nowym krążku "Ave Maria", Maria Peszek. I ja się z tym zgadzam (jestem fanem Peszek od pierwszej płyty, na znajomość cytatów, z której snobowaliśmy się w liceum), chociaż wiem, że deklaracja jest raczej ironiczna. Bo te utwory nakręca ból, smutek i niezgoda na to, że świat, w którym żyjemy, częściej bywa źródłem rozczarowań niż szczęścia. „Jestem córką czarownicy, której nie udało ci się spalić, ja umarłam, wracam i niosę dynamit", śpiewa Peszek i rzeczywiście płyta jest wybuchowa, wyrazista. Artystka podejmuje aktualne sprawy: pandemii, walki o prawa osób LGBT, niełatwych relacji damsko-męskich oraz polityki. „Nic nie będzie już o Polsce / Polski we mnie nie ma / Polska była i umarła / Polska się skończyła", śpiewa, a ja mam wrażenie, że chcę powiedzieć o kraju, w którym żyję, to samo. Porusza „Barbarka", odwołująca się do problemu pedofilii w kościele, inspirowana prawdziwą historią Barbary Borowieckiej, ofiary księdza Henryka Jankowskiego: „Ten pan kiedyś stanął nad brzegiem / Łowił dzieci gotowe pójść z nim“. Oprócz społecznych komentarzy, sporo jest też liryzmu i groteski. Artystka bawi się skojarzeniami: „To był maj / pachniała kwarantanna“ — ten cytat mógłby z powodzeniem wejść do codziennego języka jako wspomnienie pandemicznych doświadczeń. Warstwa muzyczna (zadbał o nią producent, Kamil Pater) jest różnorodna, każdy kawałek przenosi nas do innej estetyki, są klubowe rytmy w „Szambo wybiło”, klimat gitarowej powolności w „J*bię to wszystko", czy elektroniczny beat w „Virungi“. Peszek łączy wysoki artystyczny poziom ze społecznym zaangażowaniem, nie uderzając w mentorskie tony. PS I tak jak w czasach liceum znów zapisałem (tym razem nie notes, a notatnik w Iphone) cytatami z jej piosenek. Ponadczasowe. 

„Trzymam wilka za uszy” Laura Van Den Berg, Wydawnictwo Pauza

Niewiele ponad 200 stron lektury, która tak angażuje, że pozwoliła mi bez wymówek spędzić niedzielę w łóżku. „Trzymam wilka za uszy” wciąga czytelników w świat przewrotnych historii o kobietach, które znalazły się w trudnych sytuacjach życiowych. Mistrzowskie, hipnotyzujące opowieści obnażają współczesny świat z jego mizoginią, uprzedzeniami i wszechobecną przemocą. Dziwne i czasem straszne historie, choć niepozbawione charakterystycznego dla autorki humoru, współgrają z lękami, przenikającymi każdy aspekt życia. Powolne odchodzenie rodzica, niełatwa podróż na Islandię z siostrą, która później zostaje postrzelona przez szaleńca, zaginięcie i spotkanie po latach, nienawiść wobec kobiet – to okoliczności, w których bohaterki opowiadań Laury van den Berg zostają skonfrontowane z własnymi smutkami czy poczuciem przemijania. Jednak ten pozorny chaos ma sens. Każde z jedenastu opowiadań niesie ze sobą tak wielki ładunek emocjonalny i fabularny, że mogłoby być mikropowieścią. To zacierające granice między rzeczywistością a fantazją, tajemnicze jak sny, niepokojące opowieści o byciu kobietą tu i teraz w mrocznych współczesnych realiach. Z perspektywy mężczyzny: lektura mająca duże walory poznawcze.