Matthew McConaughey
Zacznijmy od Matthew McConaughey'a. To jego rok, bo dostał Oscara. A dla nas wielka radość, że nagle pojawiła się aż tak niewiarygodna postać! Zaczął w styczniu, skromnie, choć zauważalnie – epizod w "Wilku z Wall Street" na chwilę przyćmił Leonarda DiCaprio. Chyba wszyscy oglądając ten film czekaliśmy, aż bohater Leonardo przypomni sobie o starych kumplach z Wall Street i choć raz jeszcze Matthew będzie miał okazję uderzyć się w pierś, w rytmie szamańskiej medytacji. Ale nie. Wygląda na to, że Leonardo za karę nie dostał Oscara, bo dostał go Matthew. Moim zdaniem jednak nie tylko za film "Witaj w klubie". Raczej za serię objawień, głównie w serialu "Detektyw". McConaughey był też współproducentem serialu, ale przede wszystkim pokazał tam warsztat aktorski, o jaki nikt go (ładnego chłopca o złotych włosach, gwiazdę filmów o surfingu) nie podejrzewał. W "Witaj w klubie" gra współczesnego (lata 80.) kowboja, fana rodeo, elektryka z Teksasu, taniego macho z wąsem, który dowiaduje się, że jest chory na AIDS. I że zostało mu 30 dni. AIDS? Choroba gejów? Ron Woodroof przechodzi wszystkie fazy buntu, zaprzeczenia i żałoby po to, żeby w sposób bardzo pomysłowy postawić się chorobie, a przy okazji raczkującemu dopiero w tej dziedzinie systemowi medycznemu. Bohaterska, a czasem rebeliancka opowieść przykuwa uwagę jeszcze bardziej dzięki McConaughey, który tutaj posuwa się jeszcze dalej w odgrywaniu silnego ducha w zdewastowanym ciele, niż w ostatnim etapie "Detektywa". No i jest jeszcze Jared Leto w sukienkach, perukach, szpilkach, szminkach – rewelacyjnie dobry. Obaj dostali Oscary.

"Witaj w klubie", fot. East News