Chciałam z Panem porozmawiać o miłości.
KRZYSZTOF PASTOR Wspaniale! Bardziej się do tego nadaję niż do mówienia o balecie. Zresztą do pracy w balecie jest potrzebna miłość. Mnie do pracy potrzebna jest fascynacja i zakochanie.

Teraz wystawia Pan „Romea i Julię” Siergieja Prokofiewa, kilka lat temu inscenizował „Tristana i Izoldę” Wagnera. Wybiera Pan opowieści o miłości niemożliwej. Dlaczego?
Przykładów nieszczęśliwej miłości w sztuce jest bardzo wiele. Zresztą „Romeo i Julia” to nie jest tylko historia miłości. To konflikt społeczny sprawia, że miłość staje się dramatyczna. Podkreśla jej siłę i tragizm.

Co dziś może stanąć na przeszkodzie miłości?
Mamy coraz bardziej podzielone społeczeństwo, wystarczy, że na przeszkodzie stanie światopogląd polityczny. Może niekoniecznie ludzi młodych, ale już ich rodziców tak. Moja opowieść zaczyna się w latach 30. we Włoszech, kolejny akt rozgrywa się w latach 60., ostatni w 90. Ojciec Julii jest zimnym, apodyktycznym człowiekiem. Matka przeszła podobny los co córka, miała pewnie 13 lat, kiedy została wydana za mąż. Kocha Julię, rozumie ją, ale jest podporządkowana mężowi. Dla mnie te dwie osoby, zazwyczaj traktowane marginalnie w inscenizacjach, są kluczowe. Julia nie ma w nich oparcia.

Ciałem w tańcu można wyrazić wiele. Ale czy można zastąpić słowo?
Niezupełnie, ale nie o to chodzi w balecie. Chodzi o stworzenie emocji, które mogą wyrazić więcej niż słowo.

Jaki typ kobiet na scenie Pan najbardziej lubi?
To nie jest łatwe pytanie. Oczywiście mam swoje upodobania, lubię pewien rodzaj sylwetki, ruch, ale też błysk w oku. Kiedy oglądam balet, nie chcę widzieć wyłącznie tancerki. Chcę zobaczyć kobietę, dziewczynę z osobowością. Nie może to być wyuczony automat, same kroki, sucha choreografia. Dla mnie na pierwszym planie jest kobiecość.

A jak się trenuje kobiecość?
Nie trenuje się. Kobiecość się ma albo nie. I tu wcale nie chodzi o urodę. Znam tancerki prywatnie uważane za niezbyt ładne, które wychodziły na scenę i ja się w nich zakochiwałem.

A jak schodziły ze sceny?
Zawsze troszkę zauroczenia już pozostaje. Oczarowania, fascynacje to rzecz częsta w tym zawodzie.

A Panu co jest bliższe? Pina Bausch czy ,,Jezioro łabędzie”?
Obydwie estetyki. Taniec Piny Bausch odbiera się bardziej bezpośrednio. A klasyczny balet przemawia do widza uniwersalnie. Na świecie jest powrót do klasyki. „Jezioro łabędzie” jest właśnie kwintesencją kobiecości! Musimy przecież uwierzyć, że książę, który zakochał się w łabędziu, widział w nim kobietę.

Pracował Pan jako tancerz i choreograf na całym świecie. Holandia, Szkocja, Szwecja, Rosja, Stany Zjednoczone, Niemcy, Izrael, Litwa, Łotwa, Turcja, Australia i Nowa Zelandia. To uczy dystansu?
Najważniejsze są sprawy artystyczne, spotkania z wielkimi twórcami. Ale też to, że spotykałem ludzi o szerokim spojrzeniu, otwartości, wielkiej tolerancji. Nauczyłem się też, jak powinien funkcjonować profesjonalny zespół.

Przywiózł Pan też ze świata miłość. Swoją żonę.
Tak, z Simonettą poznaliśmy się w Amsterdamie, byliśmy oboje tancerzami. Moja żona jest Włoszką i jest bardzo piękna. Mamy dwoje dzieci.

Tańczą?
Nie. To naprawdę trzeba kochać. To trudny zawód, ale przysięgam, że bardzo piękny! Jeżeli się go wybiera dla sławy albo pieniędzy, to można się rozczarować. Dyscyplina dla tancerzy jest jak dla sportowców: dieta, utrzymywanie kondycji fizycznej, a do tego jeszcze artyzm. Żadne z moich dzieci, a mam ich czworo, nie poszło w moje ślady. Ani mój syn z pierwszego małżeństwa, ani córka, która jest Francuzką i pracuje w ministerstwie do spraw rodziny. Dwoje najmłodszych mieszka z nami: Olivia ma 18 lat, Jan 16. Czują się Włochami.

Pan jest silnym mężem czy oddaje władzę żonie?
Władza należy w 100 proc. do żony. Czasem myślę, że ma do mnie o to pretensję, ale to dlatego, że mam tyle pracy. W tej chwili pracuję jednocześnie nad „Romeem i Julią” i nad „Burzą”, którą wystawiam w Amsterdamie.

Może chociaż u Pana ,,Romeo i Julia” dobrze się kończy?
Gorzej niż u Szekspira. Konflikt nie jest skończony. Każda z rodzin idzie w swoją stronę.

Rozmawiała Anna Luboń