Artykuł ukazał się w listopadowym numerze ELLE, w 2012 roku.

Warszawa, rok 1994. Pięć lat po wolnych wyborach w Polsce. Ustrój się zmienił, ale miasto wciąż szare. W kioskach pojawia się pierwszy numer ELLE, ale w sklepach próżno szukać wielkiej mody. Kwitnie handel uliczny, nie ma supermarketów. Jada się nie w restauracjach, ale barach mlecznych. Bawi w nielicznych pubach. Życie zamiera niemal w porze dobranocki. Na placu Zbawiciela jest sklep centrali rybnej. Nieco kolorytu nadają jedynie kwiaciarki. Właśnie do takiego miasta przyjeżdża 19-letnia Draginja Nadażdin, Serbka z Mostaru. Ucieka przed wojną, która toczy się w byłej Jugosławii. Czego szuka w Polsce? Normalności. W tym samym czasie na staż do warszawskiego oddziału Philipsa trafia studentka ekonomii z Paryża, Cathy Anne Gerulewicz. Po pół roku wraca do Francji, ale nie może znaleźć sobie miejsca. Kupuje bilet do Warszawy. Zapowiada rodzinie, że będzie robić doktorat w Polskiej Akademii Nauk. Bliscy pukają się w głowę. A ona? Czuje, że w Warszawa to miasto pełne obietnic i możliwości. 

Rok 2003. Jest już inaczej. Powstają kolejne galerie handlowe, kluby, firmy. Modnie jest umówić się na cafe latte w Cafe Karma. Graficzka Esther pracuje w tym czasie w agencji reklamowej w Dusseldorfie. Marzy o zagranicznym stażu. Wspomina szefom coś o Hiszpanii, a ci wysyłają ją do Polski. Jest zima, 26-stopniowy mróz, w starym ikarusie – autobusie, którym co rano dojeżdża do pracy podłoga zmienia się w lodowisko. Za to co wieczór Esther zwiedza nowo otwarte knajpy, poznaje w nich młodych ludzi, pełnych energii, planów. Przedłuża staż do roku. Wraca do Niemiec tylko po to, by na spokojnie znów zorganizować sobie pobyt w Polsce – tym razem na stałe. Rok po Esther do Warszawy przyjeżdża Peruwianka Carolina Cortez. Zanim wysiądzie na Dworcu Centralnym, czeka ją lot z Limy do Dusseldorfu, potem 17 godzin jedzie pociągiem. W kuszetce z pięcioma Polakami, którzy „imprezują” w przedziale non stop. W Warszawie na peronie z kwiatami czeka Gerard. To dla niego tu przyjechała.

Rok 2012. ELLE kończy 18 lat, Warszawa jest jedną z najmodniejszych stolic w Europie. Co robią dziś bohaterki  naszego reportażu? Draginja Nadażdin jest szefową polskiego oddziału Amnesty International,  Cathy Anne Gerulewicz prowadzi pracownię architektoniczną -  sprowadza do Polski to co dziś najfajniejsze we francuskim designie. Esther jest dyrektor artystyczną ELLE, a Carolina Cortez prowadzi z mężem firmę konsultingową. Związały się z Polakami, mają dzieci. A Polska? To dla nich druga ojczyzna. Spotykamy się z nimi na Placu Zbawiciela – miejscu, które dziś niemal nie zasypia. 

Ziemniaczana kosmitka
- Trafiliśmy na stypendium na uniwersytecie w Pensylwanii, a zaraz potem – na siebie. Spotkaliśmy się już na inauguracji i od razu był klik - Carolina Cortez opowiada o Gerardzie. Potem było kolejne stypendium - w Niemczech. Zanim wybrali kraj, w którym zamieszkają, rozdzielili się: ona pojechała do Peru, on do Polski. Gerard nalegał, by przyjechała do Warszawy. Ona oglądała w telewizji reportaże o rasizmie w sąsiedniej Rosji. Bała się. „Jedź i spróbuj!” – usłyszała od mamy. Wreszcie pojechała. Po miesiącu zaczęłam uczyć hiszpańskiego i miałam tyle zajęć, że nie miałam czasu na kurs polskiego – śmieje się. Dziś mówi płynnie po polsku, choć trzeba przyznać, że gramatykę traktuje swobodnie. Szybko okazało się, że gdy chciałam np. założyć w banku konto, urzędniczki rozmawiały ze mną po angielsku! – wspomina.

Esther wspomina, że choć w agencji reklamowej, do której trafiła koledzy porozumiewali się z nią po angielsku. Ona i tak miała motywację do nauki polskiego. Po prostu była ciekawa, o czym rozmawiają między sobą. Na konwersacjach leciwa polonistka zamęczała ją odmianą czasowników. Efekt? Dziś Esther rzadko robi błędy, zresztą te czujnie punktują koleżanki w pracy.  Cathy-Anne  zanim nauczyła się polskiego, znała rosyjski. Dzięki temu z polskim poszło jej łatwo. Choć nie obyło się bez wpadek. Raz w Harendzie podeszła do obcego faceta, (typ dresa) i chcąc poprosić o ogień, zapytała: „Masz ogon?” . Ten wyraźnie speszony powiedział, że ma. Cathy brnęła dalej, pytając, czy jej go da. Barmani  pokładali się ze śmiechu i jeszcze długo witali ją: "Masz ogon?". Dziś miesza  oba języki, ale przeklina tylko po polsku. Draginja uwielbia brzmienie słów "godność" i "miłość". Świetnie mówi po polsku, zdradza ją tylko lekki południowosłowiański akcent. Początki jednak bywały trudne. – Na studiach kolega powiedział mi, że jestem kosmitką. A ja na to: "Nieprawda, jestem ziemniakiem". Miałam na myśli rzecz jasna – ziemiankę! – wspomina.

W Warszawie bardzo marzłam, bo w Peru temperatura w zimie nie spada poniżej 18 stopni. Jednak odkąd nauczyłam się jeździć na nartach, polubiłam nawet mróz. - Carolina Cortez, z Peru.

Anarchia po polsku 
Draginja była uczennicą , gdy  jej ulubiony serbski zespół śpiewał kawałek "Polska moim sercem". Chodziło o wydarzenia w Stoczni Gdańskiej, wtedy jeszcze o tym nie wiedziała. Historię Polski poznała dopiero studiując etnologię i gdy przyjaciele zabierali ją do różnych miast – Krakowa, Gdańska, Wrocławia. – Uwielbiam polskie pospolite ruszenie. W Amnesty International zawsze mamy duży odzew na nasze akcje – mówi. Gdy raz do roku, w grudniu organizują maratony pisania listów w sprawie kilkunastu więźniów sumienia, angażują się w to szkoły w małych miastach i knajpy w dużych. Dzięki temu Polska jest  zawsze w czołówce, jeśli chodzi o liczbę wysłanych listów. W Warszawie są miejsca takie jak Cafe Kulturalna, Chłodna 25 czy Wrzenie Świata, z którymi wspólnie organizujemy też inne wydarzenia. To jest świetne – zachwyca się. Draginji podoba się, że Polacy nie przejęli bezkrytycznie zachodnich wzorców, że niechętnie pozwalają się wtłoczyć w korporacyjne systemy. Każdy chce samodzielnie myśleć, dyskutować z szefem. – zauważa. 

Kocham tę polską anarchię! – wtóruje Esther. Tego lata byłam z dziećmi na koncercie chopinowskim w Łazienkach. Gigantyczny upał, wszyscy z krzesełek przenieśli się na trawnik, bo był w cieniu. Ochroniarz przybiegł, powtarzał, że nie wolno, ale nikt z trawy się nie ruszył. W Niemczech to nie do pomyślenia – tłumaczy Esther. - Dlatego dziwi mnie, że Polacy nieczęsto nie ufają swojemu gustowi. Oglądają się na modę, nie na to, co im się podoba – mówi Francuzka Cathy-Anne. Pracując jako architektka wnętrz wciąż często spotka klientów, którzy podtykają jej pod nos „gotowce” z katalogów ze słowami: „Tak chcę mieszkać”. - Mnie zadziwia w nich jeszcze to, że na „dzień dobry” wymieniają długą listę złych rzeczy, które dotyczą ich kraju, a zarazem są niebywale dumni z polskiej historii! – dodaje Esther. 

Kolędując z kuzynami
- Jednak największe wrażenie zrobiło na mnie zostanie członkiem wielkiej polskiej rodziny – śmieje się Esther. Jej chłopak opowiadał o kolejnych osobach, mówiąc „mój brat”, „moja siostra”. Nie wiedziała, o co chodzi – przecież on ma tylko dwie siostry. - Okazało się, że „bratem” jest i syn siostry dziadka i  każdy daleki kuzyn! – wspomina Esther. Potem było kolejne zdziwienie – wielkanocne śniadanie u teściowej, czyli biesiada, która zaczęła się o 10 rano i trwała niemal do nocy! Wszystko jednak przebiło polskie wiejskie wesele. Dwieście osób w strażackiej remizie, dekoracje ze złotej i czerwonej folii. Kobiety ubrane w złote i srebrne sukienki, z przedziwnymi fryzurami. I butelka wódki… na głowę! – Impreza się tak rozkręciła, że na koniec wszyscy bawili się ze wszystkimi. Podziały wiekowe i środowiskowe zniknęły. Po czterech latach wciąż jestem oczarowana! – dodaje Esther. 

Carolina Cortez w Polsce bawiła się na weselu w Nowym Targu. Wystąpiła tam w roli głównej – jako panna młoda. Wesele było nieco skromniejsze niż to, o którym wspomina Esther – zaproszono „zaledwie” sto osób. – Marzyłam o skromnej uroczystości, ale teściowa zapowiedziała, że wszystkim się zajmie. No i się zajęła!  – śmieje się Carolina. Dodaje, że nie żałuje – było super.
Zresztą w Peru też świętuje się hucznie. A także bawi bez specjalnych okazji. – Pamiętam, jak wspomniałam mamie, że idziemy z Gerardem na urodziny jego przyjaciela. Nazajutrz dopytywała, czy dużo tańczyłam. Powiedziałam, że wcale, a mama przestraszyła się, że może nasze małżeństwo przechodzi kryzys! Gdy wyjaśniłam ,że na polskich przyjęciach raczej się nie tańczy, tylko rozmawia i je, powtarzała tylko: ‘Ale jak to?” – wspomina Carolina. 

Draginja do dziś pamięta swoje pierwsze polskie Boże Narodzenie. Wychowana w tradycji prawosławnej zamierzała te dni spędzić w akademiku. Jednak koleżanka z roku zaprosiła ją na wigilię do swoich rodziców. – Choć słabo wtedy mówiłam po polsku, ze wszystkimi śpiewałam kolędy! A potem w kolejnych latach wiele razy przekonałam się o polskiej gościnności i życzliwości. Babcia kolegi robiła mi na drutach rękawiczki, bo usłyszała, że wciąż marznę - wspomina. - Mam przyjaciółkę, która przyjechała do Polski z mężem - ambasadorem Maroka. Przespacerowała się warszawską ulicą i dziwiła się, jak ja tu wytrzymuję. Narzekała, że mało słońca, a ludzie niemili. – To było tylko pierwsze wrażenie. Gdy pobyła tu dłużej, zorientowała się, że Polacy, jak cię polubią, potrafią oddać ostatnią koszulę - mówi Cathy-Anne. 

Oświadczenie kontra zaświadczenie
To pewnie zaskoczy większość Polaków, ale Esther jest zachwycona polskimi urzędnikami. – Nie są tak kategoryczni – tłumaczy. - Załatwiałam raz sprawę w ZUS-ie i nie miałam kompletu dokumentów. Rzecz była pilna, a ja nazajutrz wyjeżdżałam z Warszawy. I panie dały się przebłagać - opowiada. Draginja ma nieco inne doświadczenia. Gdy brała ślub, pojechała do Mostaru po aktu urodzenia i zaświadczenie, że nie ma tam męża. - W podzielonym po wojnie mieście udało się zdobyć dokumenty, za to w polskim USC zaczęły się problemy. Zażądano „papieru”  stwierdzającego, że nie ma przeciwskazań, bym mogła zostać mężatką! Musiałam udowodnić to w sądzie – opowiada. Zastrzega jednak, że nawet wtedy ani przez chwilę nie żałowała, że mieszka w Polsce. – Wyjechałam z kraju ogarniętego wojną i nie musiałam już być uchodźcą. Poczułam się „u siebie”. Nawet z tą jesienią trwającą pół roku, z kaszą gryczaną i  czarnym chlebem. Carolinę niemiło zaskoczyła polska służba zdrowia. - Rodziłam córkę w publicznym szpitalu. Miałam cesarkę, więc byłam potwornie obolała. Gdy pierwszej nocy po porodzie Nina zaczęła płakać, zadzwoniłam po pielęgniarkę. A ona mnie zbeształa. Że jak dziecko płacze, to trzeba je nakarmić. Nie mam mleka? Ale mam przecież nogi, wiec mogę pójść do kuchni i przygotować. Boli mnie? Mam nie zawracać głowy – opowiada.

Po kilku latach wciąż pamiętam, jakie wrażenie zrobiło na mnie polskie wesele. - Esther, z Niemiec

Co to za imię sernik

Draginja pojechała na kilka miesięcy do Mostaru i zapisała tam córkę do przedszkola - tego samego, do którego sama chodziła. - Okazało się, że ludzie wciąż są tu podzieleni. Dzieci chorwackie wyśmiewały się z serbskich i na odwrót. Nie chciałam, by Mara wychowywała się w takich warunkach. Eksperyment zakończył się błyskawicznym powrotem do Polski. Ale i tu wychowanie dziecka w sytuacji gdy mama i tato pochodzą z dwóch różnych kultur, nie jest bezproblemowe. Czasem konflikt zaczyna się już na etapie wyboru imienia dla dziecka – zanim Cathy-Anne nazwała młodszą córkę Charlotte musiała stoczyć bój z teściową, która twierdziła, że to tak, jakby syna nazwać Sernik. - Dla mnie Charlotte to jedno z najpiękniejszych francuskich imion, a nie żadna szarlotka, więc byłam uparta – śmieje się Cathy-Anne. Carolina miała do rozwiązania inne dylematy. Dorastała w wielopokoleniowej rodzinie. W Peru to norma. Gdy rodziła córkę w Polsce, mąż zaproponował, by zatrudnili opiekunkę. - Nie wyobrażałam sobie, bym miała powierzyć maleńką Ninę obcej osobie. „Ściągnęłam” do Warszawy siostrę mojej mamy. Mieszka z nami do dziś. Tylko, że opiekuje się dziś młodszym o dwa lata Nicolasem – opowiada. Nina chodzi już do przedszkola, a Caroline trochę się martwi. - W Peru dzieci przebywają w przedszkolu tylko kilka godzin. Na obiad wracają jednak do domów, bo posiłki są w gestii rodziny. Tu jest inaczej –dziwi się. Od roku do przedszkola chodzi też starszy syn Esther, Daniel. - W Niemczech chłopcy, jeśli chcą, uczą się gotowania, a dziewczynki grają w piłkę. W Polsce wciąż ubrane w różowe sukienki dziewczynki bawią się lalkami, a chłopcy samochodami. To irytujące, bo jak z takich dzieci mają wyrosnąć kobiety i mężczyźni, którzy w dorosłym życiu stworzą partnerskie związki?

Gdy widzę, jak dziś młodzi Polacy świetnie mówią po angielsku i uczą się kolejnych języków, wstyd mi za Francuzów. - Cathy-Anne Gerulewicz, z Francji

Ja tu zostaję
Po latach życia w Polsce rzeczy, które na początku wydawały im się nie do przejścia, dziś są tylko wspomnieniem. Przyzwyczajona do ciepła i słońca (w Peru w zimie temperatura nie spada raczej poniżej 18 stopni) Carolina długo nie mogła przyzwyczaić się do zimowych mrozów. Do czasu, aż  nauczyła się jeździć na nartach - odtąd uwielbia polską zimę. - Paradoksalnie żyjąc w Polsce stałam się niemiecką patriotką! – mówi Esther. – Chyba dzięki temu, że tu tak powszechnie obchodzi się święta narodowe, zaczęłam zastanawiać się, co dla mnie oznacza bycie Niemką – tłumaczy. Opowiada, jak w czasie mistrzostw Europy w piłce nożnej, kibicowała niemieckiej drużynie, a na czas Euro do wózka, w którym woziła 1,5-rocznego syna, przyczepiła niemiecką flagę. - Ale dopóki grali Polacy, kibicowałam im! – zaznacza. Coraz częściej łapie się na tym, że to Polska jest jej krajem. Poznaje ją coraz lepiej. W weekendy zwiedza zabytkowe miasteczka, a wakacje spędza na Mazurach. Woli polską dziką przyrodę i jeziora, niż wylegiwanie się na hotelowej plaży w modnym kurorcie. - Gdy przyjechałam do Polski w połowie lat 90., nie mogłam znieść tej waszej kawy po turecku – zalewanych wodą fusów. Gdy lądowałam w Paryżu,  już na lotnisku szłam do kawiarni na caffe creme – śmieje się Cathy Anne. - Dziś we Francji tęsknie  za cafe latte  - Cathy-Anne nie jest gołosłowna. Przed nią stoi papierowy kubek z jej ulubionej kawiarni. Co nie znaczy, że przyswoiła wszystkie polskie zwyczaje. Córki najpierw posłała do polskiego przedszkola, ale potem do francuskiej szkoły, prenumeruje francuskie gazety i ogląda francuską telewizję. Mieszka w kamienicy na Powiślu, bo okolica przypomina jej Paryż. Kilka lat temu miała pomysł, by jednak przenieść się do Paryża, by córki zobaczyły jak to jest żyć we Francji. Nie zdążyła znaleźć we Francji mieszkania i pracy, bo rodzina (ta sama, która przed laty na wieść, że leci do Polski, pukała się w głowę), szybko jej to wyperswadowała. – Usłyszałam, że Francja nie jest już tym samym krajem, który zostawiłam. Gdy dziś widzę, jak młodzi Polacy mówią uczą się kolejnych języków, wstyd mi, że nie mogę tego samego powiedzieć o Francuzach – mówi. I dodaje: „Nigdzie się więc nie wybieram!”

Tekst: Aleksandra Boćkowska