Występował w najznakomitszych teatrach operowych świata, zarabiał wielkie gaże, miał wspaniałe role, uwielbienie widowni i szczęśliwe życie rodzinne. Mimo to stracił motywację do działania, występy nie budziły w nim entuzjazmu i „wszystko nagle straciło sens”. Zapłacił za lata życia w napięciu, za olbrzymi wysiłek, żeby zdobyć upragnioną pozycję, oraz presję doskonałości. Dotarł do miejsca, w którym poczuł, że „głos zdominował wszystko”. Popadł w melancholię, a potem w depresję.

Luciano Pavarotti – człowiek, który widział swoją śmierć

W 1975 roku wracał samolotem z Nowego Jorku na święta Bożego Narodzenia. Latanie zawsze powodowało dyskomfort i lęk. Gdy samolot zbliżał się do Mediolanu, przy bardzo dużej szybkości uderzył o ziemię i rozpadł się na dwie części. Pavarotti wraz z innymi pasażerami szczęśliwie wydostał się z wraku. „Gdy znalazłem się wreszcie w domu – bezpieczny, w otoczeniu rodziny – uświadomiłem sobie, jakim skończonym idiotą byłem przez ostatnie miesiące. Jednocześnie zdałem sobie sprawę z własnego szczęścia, z tego, ile miłości miałem wokół siebie, a także z tego, że otrzymałem od niebios niezwykły dar dawania szczęścia innym. Zrozumiałem, że życie jest czymś wspaniałym i że tak wiele jest spraw, które sprawiają radość. Tymczasem użalałem się bez sensu nad sobą i nad rzeczami, które tak naprawdę nie mają większego znaczenia. Nagle owo zapewnienie, iż jest mi wszystko jedno, czy umrę czy będę żył, wydało mi się czczym gadaniem. Oto kilka godzin temu byłem krok od śmierci, a z bliska wygląda ona zupełnie inaczej” – wspominał po latach Pavarotti.

Zabrał się do pracy z takim samym entuzjazmem jak w młodości i zrzucił 40 kilogramów, co sprawiło, że czuł się wiarygodnie w rolach, w które się wcielał na scenie. W wypadku lotniczym dostrzegał znak z góry. „My, ludzie, mamy pewną – dość paskudną – wadę, gdy tylko przestajemy doznawać w życiu nieprzyjemności, natychmiast przestajemy doceniać jego lepsze strony. Więcej – przestajemy nawet je dostrzegać (...) a życie jest czymś, co nie tylko niesie radość, ale i czymś, za co winniśmy być wdzięczni losowi” – podkreślał Pavarotti. Zresztą wdzięczność to coś, co zwraca uwagę w jego postawie.

Luciano Pavarotti – jeden z największych głosów w historii

Nazywano go pierwszym tenorem światowej opery. Przyjmował to z radością, ale i z właściwą sobie skromnością. „Jest to nagroda za długie lata wytężonej pracy. Trud ten nie poszedł na marne i wykorzystałem szansę. Ale w tym zawodzie nie chodzi o to, by być lepszym do innych, ale by podnieść swe umiejętności do najwyższego poziomu. Nie uważam wcale, bym był najlepszy”. Publiczność i krytycy uważali inaczej. Miał głos o niepowtarzalnym brzmieniu i barwie. Słuchacze podziwiali płynność frazy, perfekcyjne opanowanie oddechu, rozległą skalę oraz swobodę w atakowaniu wysokich dźwięków. 

Nikt tak jak on nie potrafił zaśpiewać słynnej arii Tonia w „Córce pułku” Donizettiego, w której tenor musi dziewięć razy zaatakować wyso- kie C. Wyjątkowo trudne fragmenty śpiewał z niebywałą lekkością, swobodą i radością. I to ona emanuje z każdego dźwięku, który wydobywał. Wydaje się, że to właśnie radość jest najważniejszą cechą sztuki wokalnej Pavarottiego. W połączeniu z doskonałym warsztatem zaskarbił sobie miliony wielbicieli i przybliżył operę masowej widowni. Razem z Plácidem Domingiem i José Carrerasem zapoczątkował koncerty „trzech tenorów”, które odbywały się na Wembley, pod wieżą Eiffla czy w Central Parku. Uważny widz z pewnością dostrzeże jednak, że największe brawa rozlegały się, gdy na estradzie pojawiał się właśnie Luciano. Potężna postać z nieodłączną białą chustką w dłoni, która pomagała mu w koncentracji oraz w tym, żeby „nie wyglądać głucho” i nie machać rękoma. Kiedy zaczynał śpiewać swoim mocnym i jednocześnie radosnym głosem, kiedy się uśmiechał, publiczność mogła jedynie odpowiedzieć tym samym. 

Tekst ukazał się w magazynie ELLE MAN nr 2/2019.