To popularna fantazja: rzucić wszystko i wyjechać w podróż dookoła świata. Bo praca męczy, związek się sypie, a rutyna dnia codziennego przytłacza. Technicznie nic nie stoi na przeszkodzie. Tanie hostele lub pokoje wynalezione w serwisach typu Airbnb są na wyciągnięcie ręki. Można się zarejestrować np. w portalu Helpex, żeby za pracę na lokalnej farmie dostać nocleg i jedzenie, a w wolnym czasie zwiedzać okolice. Nawet linie lotnicze wyszły naprzeciw podróżnikom i wprowadziły do oferty bilety dookoła świata. Rok oszczędzania i za sumę od 6 do 12 tysięcy złotych (w zależności od tego, czy korzystasz z jednego, czy z wielu operatorów i tego, jak długo trwa podróż, maksymalnie rok) wyruszysz na wyprawę życia. Dlaczego więc tak wielu ludzi o niej myśli, a tak niewielu się na nią decyduje? Najwyraźniej bariera tkwi gdzie indziej niż w portfelu.

Ekwipunek: różowe okulary

— Sporo osób odkłada podróże na później — jak dzieci urosną, jak będą już na emeryturze — wymówki są najróżniejsze. Wydaje się to drogie, skomplikowane, niemożliwe. A to jest możliwe, trzeba się tylko odważyć — przekonuje Milena Łakomska, która w marcu wróciła do Polski z dwuletnich wojaży po świecie. Zaczęła od Afryki, skończyła na Japonii, gdzie trafiła na Sakurę, święto kwitnącej wiśni, podczas którego wszystko tonie w kwiatach, nawet papierowe kubki w Starbucksie. Podróżowała ekonomicznie. Spała w wieloosobowych salach w hostelach, żywiła się na targach ulicznych, napawając wzrok i smak każdym dorodnym okazem jackfruita — można go skroić do curry, a jak jest dojrzały, to jeszcze ugotować pestkę (smakuje jak ziemniak). Czasem najmowała się do dorywczych prac, a cały jej ej dobytek mieścił się w plecaku.

To, co najcenniejsze — bilet dookoła świata, sprezentowali jej na urodziny przyjaciele, którzy często wpadali do kawiarni Milimoi prowadzonej przez Milenę w Podkowie Leśnej. Dla mieszkańców było to kultowe miejsce spotkań, wysmakowane pod każdym względem. Milena, która zajmuje się także stylizacją jedzenia do sesji, potrafiła tak skomponować menu, że niejeden z bywalców miał dylemat: jeść czy podziwiać? Po 10 latach od otwarcia kawiarni nosiła się jednak z decyzją o jej zamknięciu. — Nie miałam dzieci, nie założyłam rodziny, więc wszystko zbiegło się w dobrym czasie i miejscu — opowiada o genezie podróży Milena, która za sprawą złocistej opalenizny sprawia wrażenie, jakby dopiero co wróciła z wyprawy.

A może to nie kwestia koloru skóry, ale jej luzu i nieustającego zachwytu? Dla eleganckiej starszej pani (obserwujemy ją znad kawiarnianego stolika) ubranej w pasiastą spódnicę i z torebką typu „mama Muminka", dla kierowcy żółtego wartburga, który rusza z fasonem z parkingu, dla pręgowanego pieska nieokreślonej rasy („piękny!"). — Równie dobrze mogłybyśmy teraz siedzieć w Baha Barze na wyspie Siquijor i pić ten sam koktajl — przekonuje Milena, która po powrocie do Polski nie zatraciła nic z ducha odkrywcy, pozostając nadal koneserką wrażeń, zapachów i dźwięków. Zdarza jej się np. o świcie nagrywać wrony, które od 3.30 skrzeczą za oknem jej mieszkania w kamienicy na Dolnym Mokotowie. Kiedy podróżowała, zamieściła na swoim blogu zdjęcie obsianej bajecznie kolorowymi kwiatami przydrożnej toalety i Japończyków, którzy fotografują się na tym tle, ustawiając rzecz jasna kadr w ten sposób, by nie było widać wychodka. Tłumaczy, dlaczego to jeden z jej ulubionych wpisów. — Uważam, że lepiej dzielić się tą dobrą stroną rzeczywistości — pięknymi kwiatami, wspaniałymi ludźmi, dobrymi historiami. Koleżanki śmieją się ze mnie, że „rzygam tęczą". Taka jestem — wolę patrzeć na świat przez różowe okulary, niż narzekać.

Impuls: Decyzja żółtodzioba

Narzekanie to ostatnia rzecz, która pasuje do Julii Raczko. Z Mileną łączy ją opalenizna (intensywniejsza), entuzjastyczne podejście do życia i bilet dookoła świata, który kupiła za zaoszczędzone pieniądze trzy lata temu. Pracowała wówczas w telewizji przy produkcji seriali. Wybór nieoczywisty jak na absolwentkę psychologii na SWPS, ale szło jej świetnie. Rozmawiamy w klimatycznej kawiarni, którą Julia obfotografowuje z wszystkich stron (zdjęcia przydadzą się do mediów społecznościowych i bloga, którego prowadzi teraz pod hasłem „Where is Juli + Sam"). Zaledwie dzień wcześniej przyleciała do Warszawy z Australii, gdzie obecnie mieszka, żeby promować swoją książkę „Gdzie jest Julia?". Opisuje w niej szczegóły wyprawy, od pomysłu aż do momentu, kiedy... ale o tym za chwilę. Na razie Julia próbuje postawić się na nogi mocną kawą po 25 godzinach podróży.

— Nie lubię latać. Zawsze gdy wsiadam do samolotu, zastanawiam się: „Po co znowu to sobie robisz?!" — składa dość nieoczywistą jak na globtroterkę deklarację. —Nie bałaś się, że planując podróż na rok, nie będziesz miała do czego wrócić? Twoje miejsce w pracy będzie już zajęte? — Nie — wzrusza ramionami. — Pracowałam w telewizji sześć lat i miałam przeświadczenie, może błędne, że ta praca nadal będzie na mnie czekać. I dodaje, uprzedzając kolejne pytanie: — Nie pojechałam w świat, żeby szukać nowego pomysłu na życie, uciekać. Nie. Ja po prostu chciałam wyjechać. To tak, jak masz ochotę napić się kawy dla samego jej smaku, a nie dlatego, że jesteś śpiąca. Oczywiście, że to się nałożyło na inne kwestie: wyczerpująca praca, ciągły pośpiech. Z drugiej strony byłam w punkcie zero. Szczęśliwa z sobą, nie miałam problemu, żeby samotnie pójść do kina czy knajpy.

Książka zaczyna się w momencie, kiedy Julia kończy trzydziestkę. Jest 2 maja 2015 roku. Od dwóch lat mieszka w Brisbane razem z Samem, Australijczykiem, w którym zakochała się w trakcie wędrówki. „Kilka lat temu odrzuciłam spokojne życie w imię przygody" — pisze w książce. „Zostawiłam wszystko, co miałam, i bardzo lubiłam, żeby zrobić coś, co wcześniej specjalnie mnie nie interesowało — podróżować. Sama nie wiem, dlaczego, skąd przyszedł ten impuls". No właśnie — Julia nigdy nie była typem podróżniczki ekstremalnej. Czuła się jak żółtodziób w tej materii. Czy można porównać wakacje na Sardynii z biletem, na którym jest 10 krajów i 16 lotów na trasie: Warszawa — Helsinki — Bangkok — Kuala Lumpur — Dżakarta — Denpasar —Sydney — Cairns — Melbourne — Auckland — Papeete — Santiago —Lima — Hawana — Cancún — Londyn — Warszawa? — Wierzę, że marzenia nas wybierają, i to my decydujemy, czy będziemy je realizować — mówi Julia. — Tych marzeń może być mnóstwo, ale z jakiegoś powodu jedno konkretne zaczyna pulsować w głowie. I ta nowa myśl — wyjechać w świat — dała mi impuls do działania.

Wybór: Piąć się czy bujać?

„Cześć Emi, jestem!" — piszę na Facebooku o umówionej porze do Emilki Smolki, autorki bloga „Emi w drodze", która rodzinny Koszalin zamieniła na Yogyakartę i ze swoim indonezyjskim chłopakiem prowadzi tam od dwóch lat art and coffee house Luwabica u podnóża dymiącego 300 dni w roku wulkanu Merapi. „Cześć" — odpisuje. „A możemy pogadać za pół godzinki? Bo właśnie wpadła na kawę siedmioosobowa grupa". Z bloga Emi wiem, że chodzi o kopi luwak — najdroższą odmianę kawy na świecie. Sprowadza ją z myślą o gościach, którzy się u niej zatrzymują. Minęły prawie trzy lata (a miała tu spędzić trzy miesiące!), od kiedy zamieszkała na Jawie. Podróżowała od listopada 2011 roku. Dość szybko opuściła dom — najpierw studiowała turystykę w Poznaniu, a potem wytrzymała zaledwie kilka miesięcy w biurze turystycznym, siedząc przed komputerem. Kupiła bilet do Azji i... już nie wróciła.

Gdzie jej nie było... Tajlandia, Wietnam, Kambodża, Sri Lanka, Indie, Nepal... Co wydaje jej się najtrudniejsze w takim stylu życia? „Zanim osiadłam w Indonezji i zdobyłam tu nowych przyjaciół, doskwierała mi czasem samotność" — pisze Emi. „W podróży solo non stop jest się otoczonym ludźmi, ale są to płytkie relacje, codziennie te same rozmowy, a po kilku dniach rozstania. Cokolwiek by się działo, jest się zdanym tylko na siebie. Teraz najbardziej brakuje mi poczucia prywatności, bez przerwy czuję na sobie wzrok ciekawskich tubylców, nigdy nie wtopię się w tłum. Co było przyjemne na wakacjach, w codziennym życiu jest dość uciążliwe. Już wiem, jakie to uczucie być gwiazdą, i absolutnie nie zazdroszczę!" — dodaje uśmiech.

W Indonezji zaczynała jako specjalistka od marketingu w restauracji, chociaż przyznaje, że jej głównym atutem była europejska uroda, która miała zachęcać gości do odwiedzin. Lista jej prac jest długa. Podróżując po świecie, kelnerowała, sprzątała biura, rozdawała ulotki, zaliczyła nawet kilka dni na zmywaku. „Jak znosisz tego typu robotę?" — pytam Emilkę. „Takie życie, co zrobić" — mruga okiem. „Mogłam zostać w Polsce i ambitnie piąć się po szczeblach kariery albo — jak to się mówi — szorować kible w Skandynawii i spełniać swoje marzenia, bo od razu wiedziałam, że to tylko przejściowy etap. I oto jestem sama sobie szefem, raptem kilka lat od tamtych mało ambitnych posadek. Warto było! Pracuję na własny rachunek, chodzę spać późno i wstaję, o której mi się podoba — tego brakowało mi najbardziej, kiedy zasuwałam na etacie. Najczęściej pracuję na laptopie, wisząc popołudniami, jak upał już trochę ustąpi, w hamaku za domem w towarzystwie kota Yody. Z niczego doszłam do czegoś, choć muszę dodać »doszliśmy«, bo bez mojego partnera nie byłoby o tym mowy". Choć Emi strzeże swojej prywatności, na jej profilu na Facebooku zdarza się zobaczyć ją uśmiechniętą z Aldym — artystą, z którym prowadzi art and coffee house Luwabica. To trudny etap w podróży, gdy z turysty stajesz się tubylcem.

— Kiedy przeprowadziłam się do Australii, okazało się, że moje doświadczenie zawodowe się nie liczy — wspomina Julia Raczko. Przez pół roku pomagała Samowi remontować dom, w którym zamieszkali, i żartuje, że malując ściany, czuła się jak prawdziwy polski emigrant. Ale nie było jej wtedy do śmiechu. — Szukanie pracy w telewizji okazało się totalną porażką — nie ukrywa. — Niestety, musiałam podwinąć ogon, zrobić 10 kroków wstecz i pójść do kawiarni parzyć kawę. Tak się złożyło, że potrzebowali tam kogoś do marketingu. Krok po kroku doszła do tego, co robi teraz — pracuje zdalnie jako specjalistka od social mediów, głównie dla klientów w Australii.

WOW! Te, które się odważyły

— Dlaczego na jednych ludzi wpadamy podczas podróży, a z innymi się mijamy? — zastanawia się Milena. — Nie wierzę, że to przypadek. Niedawno, idąc z koleżankami, trafiłam w centrum Warszawy na grupę znajomych, a wśród nich na dziewczynę, której gotowałam owsiankę na Filipinach. Uwielbiam takie spotkania! Przyznaje, że zastanawiała się, czy nie pojeździć jeszcze dłużej po świecie, ale jak mówi, „babcia kończyła 94 lata, chciałam ją zobaczyć. Poza tym znajomi mnie już pytali, czy nie mogłabym wrócić". Po powrocie zareagowali tak, jak by wy-szła po bułki do sklepu, a nie zniknęła na dwa lata. — Niektórzy oczekiwali, że coś się zmieni, ale ja się chyba nie zmieniłam, poza tym, że zgromadziłam mnóstwo niesamowitych wrażeń. Milena wyjeżdżała w podróż, mając 40 lat, bagaż doświadczeń 31-letniej dziś Julii był zupełnie inny, gdy startowała. Dlatego mówi, że wyprawa bardzo ją zmieniła, dzięki niej dojrzała. — Nauczyłam się być samodzielna, asertywna. Kiedy idziesz do sklepu kupić buty, to teoretycznie podejmujesz decyzję, który model najbardziej ci się podoba, a tak naprawdę pytasz jednej koleżanki, drugiej i sugerujesz się ich opiniami. W podróży sama musisz o wszystkim decydować. Nie zawsze byłam szczęśliwa w tej wędrówce. Było mi też źle, smutno, płakałam. Ale to, że dojechałam do końca, dało mi dużo pewności siebie. Uważam, że każdy powinien raz w życiu odbyć taką podróż. Ostatnio powiedziała do Sama: „Chodź, pojedziemy na wakacje, na których po prostu będziemy leżeć w hotelu, pić drinka z palemką i się opalać". Ale doskonale wie, że długo by tam nie wytrzymali. Dlatego planują kilkutygodniową eskapadę po Ameryce Południowej.

Emilka: — Kiedy pierwszy raz poznałam dwie 19-letnie Niemki w kilkumiesięcznej podróży, nie mogłam wyjść z podziwu, bo ja na taki krok odważyłam się, będąc dużo starszą (teraz ma 29 lat). Tymczasem w krajach zachodnich to norma. Dziwi mnie, że w Polsce samotnie wędrujące dziewczyny wciąż mają status bohaterek: „Wow, to te, co się odważyły". I rzeczywiście, na spotkaniach autorskich Julii dziewczyny pytały nie tylko o to, jacy są Australijczycy w porównaniu z Polakami, ale przede wszystkim, gdzie znaleźć odwagę i siłę, żeby ruszyć w drogę. Jak zaznacza jednak Milena, „każda babeczka patrzy na taką podróż przez swój pryzmat". — Mam znajomą, która się dziwiła: „Mila, ale jak ty sobie radziłaś z farbowaniem włosów, z fryzjerem? No jak?". Ktoś inny pytał o pranie, o przemieszczanie się itd. — I co, chodziłaś do fryzjera? — dopytuję. — Miałam taki płyn w sprayu, który w połączeniu ze słońcem i z wodą sprawiał, że moje blond włosy utrzymywały naturalny kolor — śmieje się. Po powrocie do Polski zajęła się organizacją wyjazdów integracyjnych i motywacyjnych dla pracowników korporacji. Rozrysowuje teraz dla klientów trasę po Nowej Zelandii, którą poznała od podszewki. Dużo czasu spędza przed komputerem.

Czasami Facebook podsuwa wspomnienia i kusi zdjęciami egzotycznych plaży. Czy korci ją, żeby znów wszystko rzucić i wyjechać? — Na razie czuję się nasycona — odpowiada Milena. —Chociaż zawsze będzie mnie ciągnąć w świat. Lubię ten stan. Przemieszczanie się, podejmowanie decyzji, czym, gdzie i z kim pojechać. Gdybyś powiedziała: „Jutro jest wolne miejsce na lot do Faro w Portugalii", to jestem pierwsza i już się pakuję!

Emilka: — Gdyby nie chłopak, który pokrzyżował mi trochę plany, na pewno spędziłabym więcej czasu w przepięknej Nowej Zelandii, chciałam też pobyć trochę w Kanadzie, zwiedzić obie Ameryki. Uwielbiam Azję, ale pomieszkałabym teraz chętnie w jakimś bardziej rozwiniętym i „cywilizowanym" miejscu. Może właśnie w Ameryce Południowej? Jest egzotyczna, ale kulturowo bliżej jej do Europy. Planuję zostać na Jawie jeszcze kilka lat, rozkręcić biznes na dobre, a potem wrócić do pełnoetatowego podróżowania, to więcej niż pewne! Według mnie to żaden wyczyn wyjechać w podróż, myślę, że o wiele większym wyzwaniem jest pozostanie w Polsce i radzenie sobie z tamtejszą rzeczywistością — puszcza do mnie oko.

Tekst Małgorzata Fiejdasz-Kaczyńska