1 kilometr
Męka. Twarz w kolorze dorodnego buraka. Rwany oddech. Płuca wydające dźwięki przypominające starą lokomotywę. Oczywiście zaczęłam tak, jak zaczynać się nie powinno. Czyli jak Bridget Jones. Nie biegałam od 15 lat, ale w trampkach postanowiłam pokonać 10 km. Padłam na pierwszym. I obiecałam sobie, że nigdy więcej.

3 kilometry
A jednak obietnicę „nigdy, przenigdy” pokonała moja natura uparciuchy. Dałam bieganiu jeszcze jedną szansę. Inspiracją był mój chłopak. Wracał z biegania: zmęczony, ale szczęśliwy. Ociekający potem, ale z uśmiechem na twarzy. Może też spróbuję? – Eee tam – skwitował. – To nie dla ciebie, strasznie trzeba się zmęczyć. Ja mu pokażę! I sobie. Tym razem spróbowałam w butach do biegania. I nie w grubych, dresowych spodniach, które nadają się do leżenia na kanapie, ale w sportowych legginsach. Oddech wciąż się rwał, ale przynajmniej płuca nie zostały już w połowie dystansu.

5 kilometrów
Dzwoni do mnie koleżanka Monika Coś i namawia na pierwszą edycję Run Warsaw. Ochoczo się godzę, po czym odkładam słuchawkę i myślę: „Co ja zrobiłam?!”. Nie wiedziałam nawet, jak długo trzeba biec, by pokonać ten dystans. Monika doradza, żebym poszła na zapomniany przez wszystkich stadion i przebiegła 12 i pół okrążenia. Jedno to 400 metrów, więc w sumie 5 kilometrów. Na treningu nie padłam trupem, więc już był sukces. Bardziej od zmęczenia czułam frajdę. I chyba wtedy się zakochałam. W bieganiu!

10 kilometrów
Nagrywam program do „Pytania na śniadanie” w TVP 2. Umawiam się z trenerem Kubą Wiśniewskim, by przed kamerą opowiedział, jak zacząć, żeby nie skończyć na pierwszym treningu. I jak kontynuować, żeby nie zrobić sobie krzywdy. Na początek najlepsze są marszobiegi – słyszę. Najpierw truchtamy, a kiedy poczujemy, że zaczyna nam brakować i sił, i tlenu, przechodzimy do marszu. Kiedy oddech się uspokoi, wracamy do truchtu. Powtarzamy ten schemat dwa - trzy razy. A z treningu na trening coraz łatwiej i coraz dłużej będzie się biegało. Pod koniec nagrania idę na całość. Zakładam się z Kubą, że... przebiegnę maraton! Ale żeby pokonać 42 km 195 metrów, najpierw muszę zmierzyć się z 10, 20 i 30. Kuba rozpisuje mi treningi, a ja jak przystało na kujonicę z czerwonym paskiem, grzecznie wykonuję wszystko od A do Z. I w końcu stoję na mecie 10-kilometrowego biegu. Kolejny etap zaliczony. A na szyi wisi drugi medal!

12 kilometrów
Treningi to nie tylko bieganie, lecz także ćwiczenia wzmacniające mięśnie odpowiedzialne za postawę ciała – non stop słyszałam od Kuby. Racja. Kiedy ćwiczyłam, lepiej się czułam, a kręgosłup się nie buntował. Im więcej biegałam, tym częściej w moim planie treningowym pojawiało się słowo „ćwiczenia”. Po jakimś czasie przekonałam się dlaczego. Dlatego że bez nich nici z biegania. Kiedy po ciąży wracałam do treningów, ćwiczenia były ultraważne. Jednak ja, zajęta i przejęta karmieniem i opieką nad Tysiem, znajdowałam czas na bieganie, za to odpuszczałam sobie resztę planu. Któregoś dnia wzięłam swojego syna na ręce i nie mogłam zrobić kroku. Zablokował się dolny odcinek kręgosłupa, o czym powiadomił mnie przejmujący ból w dole pleców. Od fizjoterapeuty usłyszałam to samo co od trenera: trzeba ćwiczyć. I wtedy zrozumiałam, że rozciąganie po biegu to za mało, by nie zrobić sobie krzywdy.

15 kilometrów
Nie wiadomo kiedy, nie wiadomo jak, nie wiadomo, w którym momencie, ale sprawnie, szybko i po cichutku bieganie zaczęło mi sprawiać przyjemność. Nie mogłam się doczekać, by pójść na trening. A kiedy nie mogłam – czegoś mi brakowało. Kocham biegać rano, kiedy budzi się do życia miasto, nie dzwonią telefony, nie ma tysiąca spraw do załatwienia na wczoraj. Takie biegowe poranki to przestrzeń w głowie i genialna pobudka. To energia na cały dzień i spokój, z którym wraca się do domu. Bezcenne.

21 kilometrów

Półmaraton. Ten pierwszy był w Warszawie. Biegnę zamkniętymi (specjalnie dla mnie!) ulicami mojego miasta. Mijam znajome place, punkty i gnam do przodu. Kryzys? Na pewno był, ale dziś już nie pamiętam. Jak zawsze było pytanie: „Po co mi to wszystko?! Przecież mogę ćwiczyć jogę, grać w klasy, ping-ponga...”. A potem na mecie znów myślę tylko o kolejnym starcie. Tak, bieganie uzależnia, ale jak pięknie! Poprawia krążenie, kondycję, wydolność, humor, wynik na wadze. Przynosi radość z tego, że pokonało się kolejną barierę w swoim ciele. I głowie. Gdyby ktoś podczas pierwszego treningu powiedział mi, że kiedyś przebiegnę półmaraton, postukałabym się w głowę. Ja?! Przebiegłam i miałam z tego przyjemność. Można? Można.

30 kilometrów
Tyle muszę pokonać w ramach przygotowań do pierwszego maratonu. Sobota, słońce, a ja się zastanawiam, o czym będę myśleć przez trzy godziny biegu. Ale bieganie jest jak medytacja. Najpierw myśl goni myśl, atakują cię wydarzenia poprzedniego dnia, sprawy do załatwienia, kłopoty, problemy, kłótnia z przyjaciółką albo chłopakiem. A potem stopniowo, z każdym krokiem to wszystko znika. Sprawy nie do załatwienia znajdują swoje rozwiązania. Problemy bledną, a kłopoty czekają na to, żeby się z nimi zmierzyć po treningu. Kocham to filtrowanie głowy. Ten spokój, który zaczyna w niej mieszkać podczas biegania. I ten moment, kiedy myśli przestają już mnie atakować. Zostają tylko oddech i kroki. Kroki i oddech. Piękne. Spokojne. Nie wiadomo, kiedy mijają kolejne kilometry. Wiem tylko, że jest mi dobrze. I jak tu nie biegać!

42 kilometry
Półtora roku przygotowań. Treningów. Kryzysów. Radości. Wątpliwości. Euforii. I teraz... wielki strach. Trzęsę się jak przed maturą. 42 km? Na nogach? Biegiem? Przez ten czas się nauczyłam, że dobre buty to najważniejszy sprzęt biegacza. Że nie muszę mieć gadżetów. I że jestem beznadziejna w obsługiwaniu biegowego zegarka. Że nie potrafię wyliczyć sobie tempa. Że podczas biegu nie ma sensu ścigać się z całym światem i innymi biegaczami, co najwyżej z własnymi słabościami. Jest taka pokusa, kiedy rusza tłum, żeby koniecznie dotrzymać mu kroku. Nie, już wiem, że trzeba biec swoim tempem. Spokojnie. Nie dać się porwać emocjom. Pić w punktach żywnościowych. Przybijać piątki kibicom, bo to zastrzyk sił lepszy od energetycznego batona. I uśmiechać się do myśli, że jeszcze tylko pół miasta i meta! Podczas kobiecego maratonu w San Francisco ktoś stał z transparentem: „Dacie radę, przecież trenowałyście dłużej, niż trwało małżeństwo Kim Kardashian” (wytrwała ze swoim teraz już eksmężem, koszykarzem NBA Krisem Humphriesem 72 dni). Udało się. Do zobaczenia na starcie!

 ĆWICZ BEZPIECZNIE - UBEZPIECZENIA SPORTOWE >>