W latach 80. XX wieku mało kto przejmował się Seattle. Znudzone miasto znudzonych mieszkańców Zachodniego Wybrzeża. Ot, ważny port w handlu z Azją. A dzisiaj skojarzenie jest natychmiastowe –kolebka grunge, Nirvana, Soundgarden, Alice In Chains, Nevermind…

Marazm i nuda matką wynalazku. Przygnębiona młodzież w koszulach w kratę sięgnęła po gitary. Spontanicznei zakładano zespoły, których repertuar stanowiły głównie smutne piosenki śpiewane do wtóru dynamicznych gitarowych riffów i mocnego bębnienia. Chłopaki i dziewczyny zgrabnie łączyli punk, heavy metal i indie rock, pożyczając od The Melvins, Led Zeppelin, Black Sabbath i szeregu innych. Glam-rock i new romantic z całym dobrodziejstwem inwentarza wyparły świeże tendencje. Teksty piosenek, pisane najczęściej w narkotyczno-alkoholowych ciągach to było wyrzucanie bebechów na zewnątrz. „Jak mi źle i jak niedobrze. Jakie wszystko jest bezsensu i dlatego w ogóle mnie obchodzi”. Obojętność była wyraz nowego buntu.

Spragniona błysku fleszu amerykańska publiczność przez długi czas kompletnie ignorowała scenę muzyczną Seattle. I odwrotnie. Podczas gdy Kalifornia przyciągała blichtrem, północne Seattle było odizolowane od reszty świata. I ostatecznie wyszło mu to na dobre – grunge rozwijał się tam bez przeszkód, tworząc niepowtarzalny styl, zupełnie dla Ameryki nietypowy: zero glamouru, zero fajerwerków, zero efektów specjalnych. W połowie lat 80. wróciło do łask surowe, punkowe brzmienie, ale bez punkowego bagażu sprzed dekady. Obyło się bez politycznego jazgotu. Nikt nie wciskał idei o Wietnamie, zimnej wojnie ani kryzysie panującym w Stanach. Młodzież miała wszystko w głębokim poważaniu, skupiając się na sobie i swoich, najczęściej wyimaginowanych, rozterkach. Postawa do-not-care znalazła wyraz w każdej najmniejszej płaszczyźnie życia.

Z czasem oczywiście wszystko uległo komercjalizacji, imperialistyczna machina wchłonęła grunge, chociaż przez długi czas wydawał się niezbyt atrakcyjny i niemedialny. I wtedy zaczyna się najciekawsza część historii.

Kurt Cobain i Nirvana powoli urastali do rangi supergwiazd, a w 1991, razem z albumem Nevermind, stali się ikoną. W trzy lata później znaleziono Cobaina martwego. Ikona grunge’u dołączyła tym samym do klubu 27. Osierocił śliczną Frances Bean i pozostawił Courtney Love, dla której najlepsze lata miały dopiero nadejść. A sam Kurt najprawdopodobniej zwyczajnie przesadził z używkami.

Kapel było mnóstwo, ale większość, zwłaszcza frontmanów, w mniejszym lub w większym stopniu przypominała Cobaina – jego styl życia i bycia, wygląd zewnętrzny inspirowała miliony. Wbrew sobie został idolem.

Czas dla grunge’u okazał się łaskawy. Co prawda dzisiaj mainstream nie promuje obdartusów z tłustymi włosami przylepionymi do czoła (przestało to być bowiem w cenie), to wkład ruchu z Seattle do popkultury jest całkiem pokaźny. A do mody – gigantyczny.

Kiedy Marc Jacobs, po szeregu sukcesów pod szyldem innej marki stworzył autorską kolekcję w stylu grunge okazała się ona niewypałem. Szkoda, bo jego wizjonerstwo było ewidentne od samego początku. Poza tym, co jakiś czas Marc wraca do tendencji grunge, a klientki gotowe są zabić za torby-worki, obszerne koszule i olbrzymie swetry.

Styl grunge jest do zdefiniowania całkiem prosty, bo opiera się głownie na negacji – nie podążaj ślepo za trendami, nie kupuj tego, co mają inni, kultywuj niedbałość, niestaranność, niechlujność. Masz wyglądać dokładnie tak, jakby ci nie zależało (podczas gdy zależy ci maksymalnie).

Dzieciaki z Seattle stawiały na wygodę. Flanelowe koszule w kratę stały się symbolem grunge’u. I super, bo nadal są jak najbardziej in. Szarości, brązy, zielenie, czerń – wszystkie kolory mają trochę przypominać nutę grunge – żadnego jarmarcznego klimatu. Kardigany i swetry – najlepiej oversize, takie, żeby wyglądały jak wyciągnięte z otchłani babcinej szafy. Ma być luźno. Włosy – u dziewczyn i chłopaków długie (souvenir z epoki heavy metalu). Najlepiej rozpuszczone, związane w kucyk albo luźny kok – w duchu komfortu i w ogóle ambiwalencji. A buty, najlepiej: trampki, Doc Martens albo przypominające jakiekolwiek wojskowe obuwie.

Mimo upływu czasu styl grunge jest wciąż obecny. Rozwinął się we wszystkich kierunkach. Upodobały go sobie szczególnie nie tylko młode gwiazdki z LA, ale i blogerki z całego świata promują styl grunge, jako najbezpieczniejszy w dniu, kiedy nie masz czasu – na układanie włosów, kompletowanie ubrań, make-up. Bo najlepszy make-up to albo no make-up, który swoją drogą zajmuję całkiem sporo czasu, albo mocno podkreślone oczy – druga opcja preferowana przez LA it-girls.

Pomysł z mocnymi oczami jest naprawdę trafiony, bo z grungem łatwo jest przesadzić. Lepiej potraktować sprawę z przymrużeniem oka niż iść na całość. Wygoda – ok, ale lepiej nie traktować tego, jako sztywnej reguły. Dziewczyny często wkładają koturny do obszernych swetrów i nonszalancko związanych włosów.

Kurt Cobain musi przewracać się w grobie. Teraz grunge, to przecież głównie moda, a sam powiedział, że „wolę być martwy, niż modny”. Biedactwo.

Tekst: Iga Budzikowska

 

Zobaczcie galerię mody streetowej w trendzie grunge!