Wszyscy mówią o nowym sezonie „The Crown”, a w kolejce już czekają filmy z Pani udziałem o Neilu Arm­strongu, Antonio Vivaldim i Lisbeth Salander. Spodziewała się Pani ­takiego wybuchu popularności?

Claire Foy: Zanim urodziłam dziecko, miałam wrażenie, że dokładnie wiem, kim jestem i jak będzie wyglądać moja kariera. Widziałam siebie za 30 lat i to nie była jakaś szalona perspektywa, raczej spokojna stabilność. Wtedy pojawił się serial „The Crown”. Dziś łatwo mówić, że to była ogromna szansa, ale wtedy paraliżował mnie strach, że to może być koniec wszystkiego. No bo jakie są szanse, że zagram królową Elżbietę tak, żeby to się spodobało? Nie wspominając o tym, że zaraz miałam rodzić dziecko. Drobiazg, prawda? Na rozdanie Zło­tych Globów w styczniu przyjechałam prosto z planu drugiego sezonu, na którym siedziałam od września, wyjęta z rzeczywistości. W ogóle nie zdawałam sobie sprawy z tego, że coś się w tym czasie zmieniło. Byłam w szoku, kiedy uświadomiłam sobie, że zebrani na sali goście kojarzą, kim jestem. Ja oczywiście wiedziałam, kim oni są, ale nie dlatego, że się poznaliśmy, tylko tak się składało, że byli Johnem Travoltą czy Bradem Pittem…

Dostała Pani rolę królowej Elżbiety, będąc w ciąży. Show-biznes nie sprzyja macierzyństwu. Jak Pani ­sobie radziła?

Zacznijmy od tego, że nie istnieje coś takiego jak „dobry czas na dziecko”. Ale moja historia jest wyjątkowa, bo od samego początku miałam na planie „The Crown” ogromne wsparcie. Producenci wiedzieli, że jestem w ciąży, kiedy dawali mi tę rolę. Upewniałam się trzy razy, że są zdecydowani. Że rozumieją, że nie da rady się przewidzieć, w jakim będę stanie po porodzie. Zgadzali się na wszystko, zachęcali do zadawania pytań i zwracania uwagi, jeśli czegokolwiek mi potrzeba. Dla mnie to było novum. Macierzyństwo budzi różne reakcje. Od przyjaciółek z tej i innych branż wiem, że powrót do pracy po urodzeniu dziecka nie jest łatwy. Wszyscy powinniśmy się starać, żeby było inaczej. Swoją drogą – na świecie jest tyle matek, że powinnyśmy się zgadać i założyć własne korporacje. Tyle potrafimy! Gdybyśmy się zorganizowały, rządziłybyśmy światem.


Doskonały pomysł! Chociaż Pani chyba już jest całkiem nieźle zorganizowana. Mąż, aktor Stephen Campbell Moore, pomaga Pani w opiece nad córką?

Stephen spędza z naszą córką więcej czasu niż statystyczny ojciec. Wiem, że taka równość w małżeństwie jest rzadkością. Oboje jesteśmy aktorami, dużo pracujemy i nie zdarza się, że jedno mówi do drugiego: „Kochanie, wychodzę do pracy. Jak wrócę, czekaj na mnie z obiadkiem”. Dla mnie to wspaniałe, że moja córka może budować z ojcem taką bliskość. Ja nie miałam tej szansy, 
podobnie jak wiele osób z mojego pokolenia. Myślę, że kiedy pojawia się dziecko, dociera do nas, że rzeczywiście istnieją jakieś napisane przez naturę czy instynkt role – inna dla matki i inna dla ojca. Ale bardzo ważne jest, żeby się tymi rolami świadomie zamieniać.

Diana Cavendish, którą gra Pani w „Pełni życia”, musiała łączyć role żony, pielęgniarki i psychoterapeuty, kiedy jej mąż Robin stracił władzę w ciele od szyi w dół w wyniku polio.

To fascynująca historia. Producentem filmu jest Jonathan Cavendish, w prawdziwym życiu syn Diany, którą gram, i Robina Cavendisha. Scenarzysta filmu, Bill Nicholson, znał Dianę osobiście. Też ją poznałam. Podpytywałam ją o detale, emocje w konkretnych momentach, sekwencje czasowe. Dzięki temu wiedziałam na przykład, że kiedy dotarła do niej informacja o chorobie męża, była pewna, że to wyrok śmierci. W tamtych czasach nie było innej opcji. Całe dalsze życie trwała na krawędzi, nigdy do końca nie wierząc w to, co się działo. To niesamowita kobieta. Myślę, że bardzo jej zależało, żebym nie sportretowała jej na ekranie jako Matki Teresy, co było swoją drogą trudne, bo w moich oczach ta kobieta była blisko świętości. 

Mimo wiszącej nad nimi tragedii ogromną siłą związku Cavendishów jest poczucie humoru.

Wie pani, spędziłam swoje na oddziałach szpitalnych i proszę mi wierzyć – to jedno z najzabawniejszych miejsc na świecie. Cóż innego można robić w chwilach skrajnej bezsilności, niż się śmiać? Myślę, że dla ludzi, którzy ­doświadczają życia w pełnym jego okrucieństwie, śmiech potrafi być ­skuteczniejszym lekiem niż środki farmakologiczne.

Diana jest niezwykle odważną ­kobietą. A Pani?

Chciałabym, żeby tak było. Odporna? Wytrwała. To chyba bliższe prawdy.

Na jakim etapie są przygotowania do roli Lisbeth Salander?

Mam przed sobą tyle pracy, że jest mi mdło na samą myśl. Niczego nie zakładam, nie porównuję się z poprzednimi odtwórczyniami Lisbeth. Podjęłam się tej roli, bo jak większość aktorek marzyłam o wyzwaniu zawodowym na taką skalę. Czuję, że jestem gotowa na złość. Podchodzę do tej roli jak do wszystkich poprzednich. Może to angielska mentalność? W Anglii, kraju Szekspira, zawsze gra się coś, co wcześniej grał już ktoś inny. Chodzi o to, by tę spuściznę jak najlepiej zreinterpretować. Nie chcę być wykolczykowana, ufarbowana ani przebrana – chcę wypełnić tę postać prawdą o niej samej. Tę prawdę muszę jeszcze odnaleźć. Te poszukiwania to coś, co w aktorstwie uwielbiam.

Nie miała Pani pokusy, żeby skontaktować się z Noomi Rapace lub Rooney Marą?

Nie, a inni aktorzy tak robią? Kurczę, widać jeszcze nie umiem grać w tę grę! Ale nie rozmawiałam też nigdy z Helen Mirren (grała Elżbietę II w „Królowej” Stephena Frearsa – przyp. red.). Chętnie bym się z nią spotkała, żeby jej powiedzieć, jak bardzo ją podziwiam.

Spotkała się za to Pani z samą królową Elżbietą. Rozumie Pani, na czym polega jej charyzma?

Doskonale rozumiem fascynację rodziną królewską i postacią królowej! Kadencje głów państw trwają zwykle cztery, osiem lat, jeśli mają szczęście – dwanaście. A ona tych wszystkich ludzi przetrwała i od wszystkich się uczyła. Jest najdłużej panującym monarchą na świecie! Musi wszystko wiedzieć.

Kolejny raz wciela się Pani w autentyczną, żyjącą postać. To dla aktorki pewnie najtrudniejsza sytuacja?

Wymagająca wielkiej odpowiedzialności. Ale taka rola ma też ukryty bonus. Daje możliwość zapytania osoby, którą gram, o zdanie. Choć w moim przypadku to nieco skomplikowane: „Królowo, jak ci się podoba »The Crown«?”. Jakoś tego nie widzę!

Ma Pani 33 lata, pracuje od dekady. Jak Pani myśli, czy to dobrze, że ­sukces nie przyszedł od razu?

Zdecydowanie. To nie tyle kwestia wieku, ile doświadczenia. Wcześniej mogłabym nie udźwignąć takiej presji. Gdyby kilka lat temu ktoś mi powiedział, że będę partnerować Ryanowi Goslingowi, dostałabym co najwyżej napadu histerycznej głupawki. Byłabym przerażona! Myślę, że wszyscy się tak czują na pewnym etapie kariery, kiedy wchodzą między aktorów, których całe życie podziwiali. Ryan na pewno by się ze mną zgodził. Poza tym w tej branży jesteśmy warci tyle, ile nasz ostatni film. Nikt nie jest od nikogo lepszy. Oczywiście, są ludzie, którzy wchodzą do pokoju z nastawieniem „zasługuję na wszystko, bo jestem zaj***ta”, ale to raczej krótkowzroczne. I nie bardzo w moim stylu. „Pełnia życia”, premiera 2 lutego.

Rozmawia Anna Tatarska