Nigdy nie nosiłem fraka ani smokingu. Nie było okazji. Mijały lata, śluby, rozwody, nadzieje na prestiżowe literackie nagrody. Wszystko przeżywałem w marynarkach i na męski rytuał przejścia straciłem nadzieję. I nagle dostałem list. Koperta czarna. Złoty nadruk Omega. Pięćdziesiąta rocznica lądowania człowieka na Księżycu. No i te słowa: „Dress code – black tie”.

Zbladłem. Ale nie mogłem odmówić, nie chciałem. W bankiecie mieli brać udział generał Charles Duke, jeden z dwunastu Ziemian którzy stanęli na Srebrnym Globie, generał Thomas Stafford z misji Apollo, państwo Amal i George Clooneyowie. Tylko trzystu gości. Tylko dwoje dziennikarzy z polski. Dla chłopaka z prowincji, absolwenta morskiej zawodówki, który nie potrafi niczego poza ustawianiem liter w równych szeregach, malowaniem kominów i jazdą na wielbłądzie, poznać osobiście ludzi, którzy pracowali przy misji Apollo 13, to wyjątkowy przywilej. W mojej ostatniej powieści bohaterowie szukają rozwikłania pewnej zagadki. Jedna ze wskazówek kryje się pod metalową tabliczką w ścianie kościoła Świętego Krzyża na Krakowskim przedmieściu. Wyryte są na niej słowa podziękowania za ocalenie życia astronautów zawisło na włosku. Komputery zawiodły i żeby wejść w atmosferę i wylądować, musieli zaufać... zegarkowi Omega Speedmaster. Houston poleciło, żeby uruchomili silniki lądownika na czternaście sekund i utrzymali ręcznie statek na kursie. Te czternaście sekund było kluczowe dla ich przeżycia.

Eksperci z NASA mieli pewność, że Speedmaster będzie dokładny. Wybrali ten zegarek po drakońskich testach spośród kilku najlepszych czasomierzy świata. Był odporny na przeciążenia, uderzenia, na pole elektromagnetyczne, temperatury w zakresie od –18 do +93 st. C i na wszystkie inne tortury, jakie inżynier James ragan potrafił wymyśleć. Ale nikt nie miał pewności, czy obliczenia inżynierów były właściwe ani czy astronauci potrafią precyzyjnie sterować lądownikiem w ciągu tych 14 sekund. Świat zamarł, kiedy weszli w atmosferę. Korytarz wejścia jest bardzo wąski. Gdyby silnik działał sekundę za krótko – weszliby pod takim kątem, że spłonęliby w atmosferze. Gdyby o sekundę za długo – odbiliby się od atmosfery i umierali, powoli błądząc w otchłani kosmosu.

Kiedy pisałem „Bezwład”, nie mogłem nawet pomarzyć o tym, że spotkam ludzi, którzy brali udział w tej przygodzie. Minął miesiąc. Siedzieliśmy na tarasie nad nieprawdopodobnie turkusowym basenem hotelu Hilton w Orlando, jedliśmy nowojorskie bajgle, pod nami, w sztucznej rzece dzieciaki pływały na disneyowskich pontonach. Obok było prawdziwe jezioro, ale nie wolno do niego wchodzić, bo jak głoszą tablice, mieszkają tam aligatory i węże. Z głośników płynęło „Breakfast in America” zespołu Supertramp, a Emilia Sawicka była w niebieskiej sukience.

- To teraz mogę Ci podziękować – powiedziałem – tak z serca, bo to naprawdę jest „lifetime experience”. I nie chodzi o to, że spotkaliśmy państwa Clooneyów, generała Duke’a, generała Stafforda i wszystkich celebrytów, których przybycie filmowały światowe stacje TV. I nawet nie chodzi o to, że weszliśmy do samego serca Centrum Lotów Kosmicznych NASA (bankiet był w hangarze, w którym wisiał na podnośnikach monstrualny kadłub rakiety nośnej przygotowywany właśnie do startu). Ani o to, że miałem na chwilę na dłoni rękawicę, która była na Księżycu. I nawet nie o uścisk ręki z człowiekiem, który stał na Księżycu.

– Chodzi o to – powiedziałem – że kolejnej rocznicy nie doczekamy. Mieliśmy jedną szansę i dziękuję, że mnie zabrałaś. Emilia zajmuje się w firmie Omega m.in. kontaktami z prasą. Omega współpracuje z NASA od pół wieku. To ścisła współpraca. Inaczej nie byłoby szansy, żeby ktokolwiek wszedł poza ściśle chronione wrota centrum sterowania lotów kosmicznych.

Nie poleciałbym, gdyby nie mój naczelny. Jestem mu wdzięczny, że rozumiał, jak poważną sprawą jest „black tie” dla kogoś, kto nigdy nie miał smokingu. Miałem puchową himalajską kurtkę wyprawową, koflachy lodowcowe, sztormiak. Nawet porządną marynarkę, ale nigdy niczego z najwyższej półki.

- No przecież Cię nie zostawię z tym samego – Olivier zadbał, żebym nie pojechał tam jak ubogi krewny. Dostałem w prezencie ręcznie robione buty uszyte wedle jego projektu, smoking z kamizelką, koszulę i drugi zestaw na wypadek, gdyby co...

Kiedy to wszystko wyprasowałem i zszedłem do lobby, Hania Rydlewska z „Vogue’a” powiedziała: „Bardzo ładnie, naprawdę bardzo”. Nie powiedziałem ani słowa, bo na jej widok zwyczajnie oniemiałem. Przeszliśmy kontrolę bezpieczeństwa jeszcze w hotelu i wsiedliśmy do środków transportu. Nie, nie do limuzyn, nieautoryzowane pojazdy nie mają wstępu do Centrum NASA. Pojechaliśmy militarnymi autobusami.

Poruszające było spotkanie z generałem Dukiem. Prosty jak struna, mocnym, pewnym głosem zaczął od wyrazów wdzięczności wobec wszystkich kolekcjonerów i dziennikarzy, którzy z całego świata przybyli, żeby go spotkać. Skromny, wielki człowiek. Po nim podziękowania złożył raynald Aeschlimann, CEO Omega, człowiek, który zaprosił nas na przylądek Canaveral i sprawił, że NASA otworzyła przed wszystkimi swoje tajemnice. Mówił tylko o tym, jak jest wzruszony i zaszczycony, stojąc obok tych, którzy naprawdę tworzyli historię. Pomyślałem, że pokora jest rzadkim kruszcem.

Generał Duke opowiedział o marzeniu jego synów. Chcieli z nim polecieć, więc zabrał ich na zdjęciu. To była mała fotografia. – Wylądowaliśmy, a ja „przypadkiem” ją upuściłem i... – pokazał zdjęcie. Kartonik Kodaka w księżycowym pyle. Jego żona i synowie. Nigdy nie utoną w piasku, bo na Księżycu nie ma wiatru.

Z generałem Staffordem rozmowę miałem poważną. Jako pięciolatek z małego miasteczka zadzierał głowę zawsze o tej samej porze, bo w południe przelatywał nad jego domem samolot.

Chłopak chciał być tak samo szybki. A dzisiaj jest najszybszym człowiekiem w historii, bo w czasie powrotu na Ziemię Apollo 10 szedł w atmosferze z prędkością 24,791 mil na godzinę. Szybciej niż Superman. Powiedział mi, że w wyścigu o podbój kosmosu chodziło o wolność, o to, żeby Sowieci zwątpili w swoją potęgę. To była szansa, że Europa Środkowa będzie wolna.

 - A teraz przyjeżdża pan na nasz jubileusz z wolnego kraju i wiem, że wszystko, co robiłem w życiu, miało sens.

To był moment, kiedy zwyczajnie się wzruszyłem. Nicole Stott, ujmująco piękna kobieta, która w misji 28 promu kosmicznego wykonała spacewalk zawieszona w kosmicznej próżni i nadała pierwszą internetową relację live ze stacji kosmicznej. Pokazała nam swoje selfie. Piękna dziewczyna w stanie nieważkości uśmiecha się do ekranu, a za jej plecami widać okrąg błękitnej planety. Uśmiechała się do męża. To musi być szczęściarz.

– Nie mam żadnej zmarszczki, bo w stanie nieważkości woda nagromadzona w całym ciele gromadzi się w górnej części ciała, masz więc młodą twarz i rosną ci piersi, a brzuch i biodra stają się smukłe i szczupłe. Na zdjęciach wygląda się naprawdę super – opowiadała. – A potem wracasz do domu i... sami wiecie.

Terry Virts powiedział, że dopiero kiedy był w kosmosie, zrozumiał, że wszyscy jesteśmy w tej podróży. – Widzisz, że Ziemia to mała planeta zagubiona pośród gwiazd i że ona jest w ruchu, że unosi się w przestrzeni, że my wszyscy jesteśmy tak naprawdę astronautami.

Sam bankiet to był kosmiczny cyrk – reflektory, muzyka, dziesiątki stacji telewizyjnych, celebryci, drinki, statyści w kosmicznych kombinezonach i wystawa artefaktów z misji księżycowych. Buty, w których Neil Armstrong zrobił zwyczajny krok człowieka i epokowy krok ludzkości. Gruba biała podeszwa – największa wizerunkowa wpadka historii: firma, która je zrobiła, nie wytłoczyła logo na podeszwie, a zdjęcie śladów Neila Armstronga opublikowano w miliardach egzemplarzy. Omega nie popełniła tego błędu. Jej zegarki – Speedmastery – są na wszystkich księżycowych fotografiach, astronauci mają je na specjalnych tekstylnych pasach, owinięte wokół prawego przegubu. Na lewym nadgarstku skafandra kosmicznego był gruby panel kontroli stanu sprzętu, więc nie mogło tam być zegarka. Paski do mocowania zegarków na skafandrach kosmicznych są w zestawie, kiedy kupujesz Speedmastera.

Piliśmy z Emilią i Hanią drinki, obgadując kreacje gości, przymierzając kosmiczne rękawice i ważąc w dłoni limitowaną, drogą jak podróż w kosmos, odlaną ze specjalnie wynalezionego stopu złota Moonshine, jubileuszową edycję Speedmaster Moonwatch, kiedy przeszedł koło nas pan Clooney z małżonką, witając się uprzejmie. Kolekcjonerzy zegarków w ogóle tego nie zauważyli. Fotografowali sobie nawzajem to, co mieli na przegubach. Może któryś z 1014 kosmicznych Speedmasterów z limitowanej pierwszej edycji? Ten z numerem 1 był zarezerwowany dla prezydenta USA. W nowej edycji też będzie 1014 sztuk.

Nie pamiętam, co jedliśmy. Deser był przykryty okrągłym ciasteczkiem z nadrukowanym na cukrze zdjęciem Księżyca. Na scenie George Clooney rozmawiał z generałami Staffordem i Dukiem.

- Wiecie, co uderzyło mnie najbardziej, kiedy zobaczyłem rakietę nad naszymi głowami? – zapytał George Clooney. – Gdy ten kolos o wysokości trzydziestosześciopiętrowego budynku wypełniony jest paliwem, na jego szczycie siada w maleńkim fotelu człowiek, którego wystrzeliwują w kosmos. Jakiej trzeba odwagi, żeby uwierzyć, że można się tam dostać. I że można powrócić?

Setną rocznicę Omega zamierza wyprawić... na Księżycu.

Tekst ukazał się w magazynie ELLE MAN nr 2/2019.