Bohaterami „Złych dni” jest małżeństwo niespełnionych artystów. On reżyser, kiedyś z ambicjami, szykujący się do nakręcenia swojego debiutanckiego filmu, utknął na kręceniu kolejnych odcinków opery mydlanej. W pracy, którą sam pogardza. Ona to aktorka ze Szwecji. Przyjechała do Norwegii za miłością, wierząc, że znalazła mężczyznę swojego życia. Temperatura uczucia szybko spadła, a ona nie jest w stanie zdobyć żadnej roli. Jej największym osiągnięciem jest póki co występ w reklamie środka na potencję. Do tego dochodzą problemy finansowe. Oboje są więc sfrustrowani, nieszczęśliwi i czują, że znaleźli się w życiowej pułapce. Może być już tylko gorzej. Pomimo tego decydują się na romantyczny weekend w rodzinnej chacie nad fiordem. Daleko w głuszy, gdzie będą sami. Tylko, że mężczyzna ma plan. Chce zabić swoją żonę, upozorować zaginięcie, a potem dostać pieniądze z ubezpieczenia na życie. Wszystko się komplikuje, kiedy wychodzi na jaw, że i ona ma podobny pomysł. Tym razem w grę wchodzi wypadek na polowaniu. A potem? Potem robi się jeszcze większe zamieszanie...

Nie będę Państwa oszukiwał. „Złe dni” należy do tej popularnej już grupy netflixowych produkcyjniaków. Filmów, które powstały w wyników desperackiej walki streamingowych platform o widza oraz o oryginalne tytuły. Nie jest więc nic, co zapisze się w annałach historii kina. Niemniej, zapewnia dwie godziny godnej rozrywki. Zaczyna się jak czarna komedia, taka w stylu braci Coen i niezapomnianego „Fargo”, potem idzie bardziej w stronę groteski, następnie przybiera poważniejsze tony, żeby wreszcie zahaczyć o czysty slasher. Jest więc trochę obrazków obyczajowych, trochę absurdów i dużo, dużo krwi. Dopiero po seansie dowiedziałem się, że reżyserem tego filmu jest Tommy Wirkola. Norweski reżyser, który zdobył sławę dzięki filmowi „Martwy śnieg”. Był to niskobudżetowy horror o grupie studentów, która podczas wypadu w góry musi stawić czoła hordzie zombie-nazistów. Głupie? Bardzo! Ale jak się ogląda! Jeśli lubicie Państwo takie klimaty (a w sumie nadchodzi Halloween) to włączcie ten film, który stał się już klasykiem swojego gatunku. Potem Wirkola działał trochę w Hollywood, kręcąc tam m.in. „Hansel i Gretel: Łowcy czarownic” czy „Siedem sióstr” (film science fiction dla Netfliksa). Czyli jest to sprawny reżyser, który zna rozmaite gatunki i potrafi się nami bawić. A przy tym nie kręci mechanicznie jednego tytułu za drugim, ale jednak wkłada w to trochę serducha. Jest też wraz z Nickiem Ballem i Johnem Nivenem współautorem scenariusza.

„Złe dni” bronią się także dzięki obsadzie. Parę głównych bohaterów gra Noomi Rapace (znana najlepiej chyba z ekranizacji powieści Stiega Larssona. Ale tych szwedzkich, a nie tego przeraźliwie nudnego filmidła, które nakręcił David Fincher z Danielem Craigiem w roli głównej) i Aksel Hannie, który pojawiał się to tu i tam, a który mi zapadł w pamięć jako główny bohater „Łowców Głów” na podstawie książki Jo Nesbo. Ona jest wredna, on nieporadny i zniechęcony. Od pierwszej wspólnej sceny widać antypatię, która panuje między tymi postaciami i jak bardzo nie lubią przebywać w swoim towarzystwie. Kolejne postacie są już nakreślone grubszą kreską. Część z nich pojawia się tylko, żeby wypełnić swoją konkretną rolę, inne są trochę bardziej rozbudowane. Jednak to ta dwójka, relacje między nimi i reakcje na wydarzenia napędzają cały film. A my ze sceny na scenę nabieramy do nich coraz więcej sympatii.

Scenariuszowo to kawał dobrego rzemiosła. Mamy ekspozycję bohaterów, mamy punkty zwrotne, dokładnie tam, gdzie powinniśmy mieć, mamy narastające napięcie i wreszcie konkretny, krwawy (a jakże!) i groteskowy finał. Jest jeden czy dwa momenty, które mi zgrzytały. Przejścia pomiędzy konwencjami gatunkowymi od czarnej komedii do slashera nie są tak płynne, jak powinny być, ale nie są to błędy, które dyskwalifikują ten film.

Mam wrażenie, że „Złe dni” to w dużej mierze film, który powstał dla zabawy. Ktoś miał wolne terminy, ktoś kilka pomysłów, a jeszcze ktoś inny kilka wiader sztucznej krwi, która inaczej by się zmarnowała. W rezultacie dostaliśmy idealny tytuł na piątkowy wieczór, kiedy człowiek jest jeszcze zmęczony po pracy i chce po prostu odpocząć przy czymś, co nie będzie wymagało wiele skupienia. Ja się bawiłem świetnie (przy czym ostrzegam, bo może to nie wybrzmiało, przy całej groteskowości jest tam kilka naprawdę brutalnych scen), Państwo mam nadzieję też będziecie.
Wojciech Chmielarz

P.S. W ostatnim moim tekście na temat „Furiozy” strasznie dałem ciała. Opisując osoby zamieszane w realizację filmu zupełnie pominąłem Tomasza Klimalę, który jest jego współscenarzystą tego obrazu. Sam często opowiadam i zwracam uwagę, że w Polsce zapominamy o scenarzystach, że nie  wiemy, jak ważny i istotny jest to zawód. A potem sam popełniam taki błąd. Pana Tomasza Klimalę serdecznie przepraszam.