Anna Tatarska: Rola bibliotekarki w punkowym z ducha filmie o zemście, gdzie krew leje się strumieniami? To brzmi bardzo interesująco. Co pani pomyślała, kiedy zaproponowano jej rolę w “Zabójczym koktajlu”?

Carla Gugino: Że jeszcze nigdy nie grałam bibliotekarki. A że mam taki szalony plan, żeby na łożu śmierci mieć na koncie jak najwięcej różnorodnych ról, więc przed lekturą scenariusza miałam już argument “za”. Przed pierwszą rozmową z reżyserem zdążyłam przeczytać cały scenariusz, więc idąc na spotkanie wiedziałam już, że moja bohaterka nie jest zwykłą bibliotekarką. Poznałam Navota, reżysera i przepadłam. Jest Izraelczykiem - pochodzi z kraju, gdzie kino gatunkowe nie ma zbyt mocnej pozycji. A jednak jego poprzedni film, „Duże złe wilki”, który został świetnie przyjęty na świecie [także w Polsce, był jednym z hitów Warszawskiego Festiwalu Filmowego, przyp. red.] był owocem wielkiej miłości do kina i filmowców spoza jego środowiska. Kieruje nim ogromna pasja. Z jednej strony w swoim kinie oddaje hołd klasycznym mistrzom, z drugiej robi coś absolutnie autorskiego i wyjątkowego.

Co było kluczem do tej postaci?

Jedną z najciekawszych rzeczy w Madeleine była dla mnie autentyczną miłość jaką darzy ona literaturę, historię, język. Dla pozostałych Bibliotekarek ta praca to tylko przykrywką. Nie dla Madeleine. Z tej emocji wzięły się różne możliwości improwizacji, jak choćby w scenie, kiedy grana przez Karen Gillen Sam dostaje od Bibliotekarek zamkniętą w książkach broń. Na koniec Madeleine wręcza jej Agathę Christie. „To do poczytania” - dodaje. Oczywistością jest, że jeśli Sam będzie miała w podróży wolną chwilkę, musi mieć ze sobą fajną książkę. 

W filmie musiała pani obsługiwać ogromny karabin maszynowy. Nie chcę gadać głupot, bo w życiu nie trzymałam w ręku broni, ale to nie wyglądało na proste.

Cały dowcip polega na tym, że ten model Gatlinga nazywa się „Mini”, choć przecież nie ma w nim nic małego. Wręcz przeciwnie, jest ogromny i bardzo ciężki. Najtrudniejsza była dla mnie scena, w której wyciągam go z wnętrza samochodu na dach. Moja postać na pierwszy rzut oka wydaje się bardzo krucha i delikatna, opanowana i empatyczna. Dlatego moment, w którym to właśnie ona siada za tym gigantycznym karabinem i zaczyna strzelać, był dla Navota tak ważny.

„Zabójczy koktajl” jest niezwykle wymagającym filmem dla aktorów. Pani, Lena Headey, Michelle Yeoh czy Karen Gillen gracie różne, skomplikowane choreografie, jest dużo scen trudnych bójek. Jakiego rodzaju przygotowania to wymagało?

Zdjęcia powstawały w Berlinie, w prawdziwych przestrzeniach, ale ćwiczyliśmy w specjalnie zaprojektowanym do tego studio. Sprawy nie ułatwiało to, że zdjęcia powstawały w lecie, było niesamowicie gorąco i wszyscy dosłownie spływaliśmy potem. Nieocenionym wsparciem był nasz koordynator kaskaderów Laurent Demianoff, który wcześniej odpowiadał między innymi za takie tytuły jak „Lucy”,  „Mission Impossible: Fallout” czy „Uprowadzona”. Dla mnie osobiście było to bardzo ciekawe, bo choć na koncie mam wiele scen kaskaderskich, to nigdy się na ekranie nie biłam. A już na pewno nie trzymając w jednej ręce tomahawk! Byłam podekscytowana: w aktorstwie bardzo lubię przesuwać granice, także w sensie fizycznym.

"Zabójczy koktajl"

Jaki był pani ulubiony moment na planie?

Scena, w której walczę ze wspomnianym już tomahawkiem. W „Zabójczym koktajlu” każda scena walki ma swoją osobowość. Ta przypominała partię szachów. Każda akcja wywoływała reakcję, cała walka była jakby rozmową. Poza tym to też moment przełomowy dla mojej bohaterki, która na tym etapie nie stara się już ochronić samej siebie, ale dziecko, które jej w tamtym momencie towarzyszy. A kobieta, która chce ochronić dziecko, nie zatrzyma się przed niczym. Dla aktorki tak silna emocja jest bardzo ciekawa

„Koktajl...” jest bardzo kolorowy, wystylizowany, ale w gruncie rzeczy dotyka codziennych, życiowych spraw.

Jak najbardziej. Widzowie z łatwością się utożsamią choćby z sytuacją Sam, granej przez Karen Gillen. Młoda dziewczyna jest wściekła na swoją matkę, ma do niej żal o to, jak ją potraktowała, że ją zostawiła. A potem dorasta i nagle dużo łatwiej jest jej się postawić na miejscu granej przez Lene Headey Scarlett. Myślę, że każdy z nas ma podobne doświadczenie na koncie. A tak w ogóle, to myślę też, że na poziomie metaforycznym te wszystkie pistolety i inne rodzaje broni, którymi wymachują nasze bohaterki, są po prostu symbolem wściekłości i gniewu, które towarzyszą kobietom.

O „Zabójczym koktajlu” bardzo dużo mówi się w kontekście nietypowych bohaterek. To rzadkość, żeby w filmie akcji, do tego bardzo brutalnym, większość pierwszoplanowych postaci była kobietami po czterdziestym piątym roku życia.

Świat pełen jest bardzo różnych ludzi i im bardziej kino jest w stanie tą różnorodność pokazać, tym lepiej. Według mnie filmy są formą wykształcania empatii, szansą na to by na świat popatrzeć oczami innego człowieka. Tylko konwencje się zmieniają: czasami jest to spojrzenie poważne, kiedy indziej zabawne, a czasami, tak, jak u nas, pełna akcji jazda bez trzymanki. W „Zabójczym koktajlu” ogromnie podoba mi się to, że owszem, pokazujemy na ekranie różnorodność i przełamujemy stereotypy, ale w ogóle o tym nie mówimy. U nas te postaci po prostu są. Ich „nietypowość” nie jest żadnym tematem.

Jednak te stereotypy, od których się odcinacie, są w kinie wciąż żywe. I bolesne, szczególnie dla starszych kobiet.

Rzeczywiście w kinie wiele szkodliwych stereotypów jest wciąż żywych. To prawda, że kobiety w pewnym wieku grają głównie rolę babć lub cioć. Mężczyzn to oczywiście nie dotyczy, Jamesa Bonda może zagrać trzydziestolatek albo pięćdziesięciopięciolatek i to jest w porządku. Dlatego to zacieranie granic, nieprzypisywanie wiekowi znaczenia jest, szczególnie dla aktorek, bardzo ważne. Być może jako dwudziestolatka byłam bardziej fizycznie idealna, gładsza. Ale na pewno nie byłam tak interesująca, jak teraz. Mam 49 lat i przeżywam najciekawszy czas w życiu. Co więcej, jestem głęboko przekonana, że dzięki temu jestem lepszą artystką. I nie chcę, by dojrzałe kobiet były z otaczającego nas świata wymazywane.

"Zabójczy koktajl"

Zmiana trwa, choć postępuje powoli. 

Kiedy zaczynałam pracować jako aktorka, miałam trzynaście lat. Około dwudziestki wszystko zaczęło się kręcić szybciej. Byłam zapraszana, oglądana, występowałam. Ale pamiętam, że nawet przez chwilę nie miałam poczucia, że mój głos jest słyszalny. Że kogoś interesują moje historie albo to, co myślę o świecie. Nie widziałam też wokół siebie zbyt wielu kobiet, które miałyby mocną pozycję i których świat chciałby słuchać. Teraz otacza mnie wiele młodych kobiet. Jestem macochą, matką chrzestną, mam też młode, dwudziestokilkuletnie znajome. Widzę jak świetnie sobie radzą. Jedna sprzedała książkę prestiżowemu wydawnictwu, druga piszę telewizyjny show, w którym zagra główną rolę. Otacza nas też wiele dobrych przykładów i jest to dla mnie bardzo ekscytujące. Dużo mówi się o tym, że żyjemy dla następnych pokoleń, że pracujemy na to, żeby oni mieli lepiej. Głęboko się z tym zgadzam. Wydaje mi się, że to młodsze pokolenie ma już poczucie, którego mnie tak bardzo brakowało. Że świat jest nimi zainteresowany, że chce ich słuchać. Nie zapominajmy jednak, że duże zmiany to zawsze dwa kroki do przodu i jeden w tył. Ale jestem przekonana, że idziemy w dobrą stronę. Oczywiście tutaj powinnam zaznaczyć, że jestem beznadziejną optymistką, więc nie wiem czy mój głos można uznać za obiektywny.

W budowaniu poczucia, że jesteśmy ważni i mamy głos pomagają – i przeszkadzają jednocześnie – media społecznościowe.

Media społecznościowe mają swoje plusy i minusy, to temat na osobną, długą dyskusję. Bardzo często zalewa nas strumień informacji, w których nie potrafimy się odnaleźć, ten natłok może wręcz prowadzić do nerwic lub lęków, bo nie mamy nad tym, co do nas dociera, żadnej kontroli. Ale niewątpliwym plusem mediów społecznościowych jest to, że każdy głos może zostać w tej przestrzeni wysłuchany. To platforma, dzięki której ludzie mogą dzielić się swoimi historiami i docierać do innych. Doceniam to, choć osobiście najchętniej dzielę się swoimi przemyśleniami przez sztukę. Przez film, w którym się już wiele lat temu zakochałam. 

„Zabójczy koktajl” to też opowieść o sile siostrzeństwa.

To film bezwstydnie cieszący się swoją wybuchowością, świetny akcyjniak. Ale ma też przesłanie - może nie bardzo odkrywcze, ale wciąż niezwykle istotne. Mówi nam, że życie jest chaotyczne, że wszyscy popełniamy błędy. Ale jedną z rzeczy, w której kobiety są doskonałe, jest budowanie paczki, klanu, rodziny - dowolnej grupy, której wielką mocą jest dawanie sobie wzajemnego wsparcia, czerpanie od siebie, wspieranie w rozwoju. Nasze bohaterki muszą same przed sobą przyznać, że to, co robiły do tej pory, nie było najlepsze. Że wyjście z dotychczasowej rutyny będzie trudne i najprawdopodobniej wzbudzi spory chaos, Ale będzie też dla nich niezwykle ważne. I nasz film też o tym jest.

Robert Rodriguez powiedział kiedyś, że Hollywood nie bardzo wiedziało, co z Carlą Gugino zrobić. Ma pani wielki dorobek, pozycję, ale rzeczywiście nie osiągnęła statusu celebrytki, medialnej gwiazdy. Czy pani też miała takie poczucie, że branża nie wie, jak ją „ugryźć”? 

W dużym stopniu tak było. Mam wrażenie, że problemem branży jest jej potrzeba naklejania na wszystko etykietek. Kiedy młoda aktorka lub aktor zaczynają karierę, zaraz chce się ich jakoś zaszufladkować, określić typ. Stąd wzięła się „dziewczyna z sąsiedztwa”, „wamp”, „it girl”. Wydaje mi się, że ta potrzeba leży w ludzkiej naturze. Próbujemy kogoś zrozumieć a określenie go w jednym zdaniu to ułatwia… Ale to nie jest tak jednowymiarowe. Wiedziałam to, odkąd postanowiłam, że będę grać w filmach.

Co ma pani na myśli?

Jako młoda dziewczyna obejrzałam „Wybór Zofii” i "Silkwood”, oba z Meryl Streep. Żadna z bohaterek w niczym mnie nie przypominała, a jednak obie z nich rozumiałam, wydawały mi się bliskie. Uczyłam się od nich. Wtedy stało się dla mnie jasne, że moją drogą będzie aktorstwo. To, że przed kamerą będę się przeobrażać i zmieniać, było oczywiste. Chciałam grać role tak różnorodne, jak to tylko możliwe, a nie być znana jako „typ”. Wydaje mi się, że przez dłuższy czas dla branży było niepojęte, że najpierw gram neurochirurżkę w serialu „Szpital Nowej Nadziei”, następnie kuratorkę-lesbijkę w „Sin city”, potem mamę w „Małych agentach” po czym wchodzę na scenę, gdzie wystawiana jest sztuka Tenessy’ego Williamsa. Dopiero po jakichś 20 latach ta zbieranina ułożyła się w dorobek. Dziś branża widzi we mnie kogoś, kto jest wszechstronny, zainteresowany różnorodnością i na nią otwarty. Zgadzam się z Robertem: myślę, że przez wiele lat Hollywood było mną zdezorientowane, choć nie było to z mojej strony celowe działanie.