Aż do teraz nie czułam strachu. Ani podczas treningów przed lustrem, ani gdy byłam świadkiem, jak ktoś porządnie obrywa na ringu. Ale gdy rozbrzmiewa gong, zagryzam ochraniacz na zęby i próbuję uchronić się przed ciosem, myślę tylko o jednym: „Uwielbiam swoje kości policzkowe!”. Nie mam już odwrotu. Robię krok do przodu, unoszę lewą rękę, napinam prawą i uderzam swoją przeciwniczkę prosto w twarz. A jeszcze pięć miesięcy temu nie pomyślałabym, że kiedykolwiek stanę na ringu.  Miałam 38 lat i dzięki diecie „zero weglowodanów” i zajęciom body attack pięć razy w tygodniu, po których zdarzało mi się jeszcze wskakiwać na 40 minut na bieżnię, miałam wagę bliską idealnej. Wyćwiczona w klimatyzowanej siłowni, z darmowymi ręcznikami i kremem do rąk. Nieudany związek, stres w pracy, choroba w rodzinie, odebrały mi spokój i sen w nocy. Ulgi nie przynosiły nawet medytacja, ani leki uspokajające.

Właśnie dlatego pojawiłam się któregoś dnia w Box Clever Sports w Londynie. Studiu, prowadzonym przez Petera Ligginsa, boksera z 20-letnim doswiadczeniem, który ani trochę nie przypomina kogoś, kto żyje z bicia innych. Żadnych śladów złamanego nosa ani podbitego oka. Wygląda dobrze, nawet bardzo dobrze. W przeciwieństwie do sali, w której mam teraz trenować trzy razy w tygodniu po godzinie. O klimie można tu pomarzyć, nie wspominając o papierze w toalecie... Ale oprócz mnie nikomu to chyba nie przeszkadza. Wszyscy klienci Petera – kobiety, mężczyźni, studenci, menedżerowie – przychodzą tu tylko w jednym celu - wycisnąć siódme poty. Zajęcia są ciężkie. Jak bardzo? Nawet długodystansowi biegacze wymiękają już po rozgrzewce. Po pierwszych 25 minutach skoków na skakance, przysiadów, niezliczonej liczby pompek słaniam się ze zmęczenia. Do tego nie zdążyłam zmyć makijażu. Pierwszy błąd. Podkład miesza się z potem i tworzy na twarzy sztywną skorupę. Drugi popełniam, gdy chwytam za butelkę Evian i próbuję napić się choć łyka. W moim harmonogramie nie przewidziano przerwy i za karę Pete dokłada mi kolejną rundkę pompek. A czeka mnie jeszcze boksowanie worka, sprint, podnoszenie ciężarów, podskoki i brzuszki z piłką lekarską. 

Po treningu czuję się, jakby przejechała po mnie ciężarówka. – Czy z czasem jest łatwiej? – pytam z nadzieją w głosie dziewczynę ćwiczącą obok. – Nie, ale uzależnisz się od tego - mówi. Faktycznie, mimo że trenuję o połowę krócej niż na fitnessie, widzę trzy razy lepsze efekty. Zawsze miałam szczupłe ciało, ale teraz staje się genialnie wyrzeźbione. A przy tym nie straszę mięśniami napompowanymi jak u kulturysty. – Boks wzmacnia zarówno głębokie, jak i te płytsze mięśnie, ale ich przy tym nie nadmuchuje – wyjaśnia Peter. Stres też zaczyna odpuszczać. Ze zmęczenia coraz częściej zasypiam jak dziecko. Cel numer jeden osiągnięty. Czas na kolejny. Przed zajęciami i po nich obserwuję Petera, jak walczy na ringu. To zupełnie inny poziom wtajemniczenia. Jego ruchy są tak płynne, że wygląda jak tańczący motyl. I to absolutne skupienie, które widać w jego oczach. Chcę sprawdzić się w walce! Dostaję od Petera niezbędnik: ochraniacz na zęby, kask, rękawice. Na początek on będzie moim sparing partnerem.

Walka odbiega o lata świetlne od moich wyobrażeń. Moje uderzenia nie mają nic wspólnego z tańcem motyla. Bliżej mi do ćmy, która szamocze się na oślep w lampie. Co chwilę pudłuję. Worek jest przewidywalny, człowiek już nie. O ile mam coraz ładniej wyrzeźbione ciało, ale nie straszę mięśniami napompowanymi jak u kulturysty. W tors potrafię jeszcze trafić, to moja ręka nie znajduje się nawet w pobliżu głowy mojego trenera-przeciwnika. I wtedy sama dostaję pierwszy cios, tuż obok nosa. O dziwo, czuję ulgę. Lęk przed uderzeniem, który cały czas we mnie żył, całkowicie odpuszcza. A mój mózg z automatu przełącza się na tryb „broń się i atakuj”. Niektórym boks wydaje się brudny i brzydki. Dla mnie jest piękny. W trakcie walki mój mózg jest tak skupiony, że czuję się, jakbym medytowała. – Czy chcesz spróbować walki z prawdziwym przeciwnikiem? – pyta się mnie po zajęciach, a ja w przypływie endorfin się zgadzam.

Mam osiem tygodni na przygotowanie. Oprócz czterech klasycznych treningów czekają mnie dwie sesje sparingu tygodniowo i codzienny trening interwałowy. Razem 10 godzin w tygodniu. I nowa dieta, abym miała więcej energii. Ma bazować na chudym białku, zielonych warzywach, zdrowych tłuszczach i węglowodanach złożonych, których unikałam przez lata jak ognia. Po pięciu tygodniach ćwiczeń czuję się gotowa fizycznie, ale psychicznie ani trochę. Pete umawia mnie na próbną walkę z inną swoją klientką. Ma być krótka, bez widowni, w sumie trzy dwuminutowe rundy. W trakcie czuję, jak buzuje we mnie adrenalina. Właściwie to mam trochę doświadczenia w walce z kobietami. Gdy miałam osiem lat, rodzice wysłali mnie do szkoły z internatem. A tam często się biłyśmy z koleżankam – o chłopaka, stopnie, przywództwo. Okazuje się, że zamiłowanie do męskich sportów to nie tylko efekt mojej buntowniczej młodości. Odkrywam, że ma je wiele z moich koleżanek. Jedna zapisała się w tym roku na bieg z przeszkodami, druga wzięła udział w Marathon de Sables na Saharze, trzecia planuje w wakacje zaliczyć ekstremalny boot camp. Gdyby pięć lat temu ktoś nam o tym powiedział, wybuchnęłybyśmy śmiechem. Teraz to dla nas sposób, żeby nie zwariować. 

Wybija dzień zero. W szatni obserwuję swoją przeciwniczkę. Wydaje się zrelaksowana. Sączy proteinowego shake’a i słucha muzyki z iPoda. Ja tonę w nerwach, ale jest za późno, by stchórzyć. Bokserzy nie rezygnują z walki, a ja już czuję się jedną z nich. Wchodzimy na ring, rozbrzmiewa gong. Do trzeciej rundy idzie mi całkiem nieźle. Wymieniamy uderzenia, choć jej trafiają częściej w cel. Jedno ląduje pod moim okiem i jestem pewna, że zostawi ślad. Inne w żebro i na kilka sekund odbiera mi oddech. Koniec! Wymieniamy tylko sztywny uścisk. Jesteśmy tak zmęczone, że cała adrenalina z nas wyparowała. Odważyłyśmy się stanąć na ringu i walczyć. I sama świadomość tego daje większą satysfakcję niż każdy celny cios. Nie wspominając o uczuciu, że wszystko w moim życiu naprawdę jest już możliwe...