Za dziwny, za dziki, za bardzo nie z tego świata 

Lizzy Goodman: Poznaliśmy się na urodzinowej kolacji wspólnego znajomego w Nowym Jorku. Miałam 28 lat i byłam świeżo po rozstaniu. James, tak go nazwę, był starszy, miał ponad czterdziestkę. Usadzeni obok siebie, prowadziliśmy poprawną rozmowę o rzeczach, które on uwielbiał, a ja chciałabym uwielbiać, jak Paul Bowles i Hôtel du Cap, kiedy on – zdawkowo, tonem, jak by polecał obejrzenie „Pod osłoną nieba” Bertolucciego – stwierdził: „Wiem dokładnie, jak trzeba cię zerżnąć”. Rozejrzałam się dookoła, pewna, że ktoś to usłyszał (nikt nie usłyszał). Później się zarumieniłam. I spotkałam jego spojrzenie. 

Przez następnych parę tygodni SMS-owaliśmy do siebie. Byłam zdumiona jego mieszanką autorytarności i wrażliwości. W jednoznaczny sposób opisywał, co chciał ze mną robić, po czym dodawał, jak bardzo się denerwuje. Jak gdyby pewność siebie i otwartość to było jedno i to samo. Podobałam się mu. Nie ukrywał tego. Ale nie planował być moim chłopakiem, ja zresztą również tego nie chciałam. Był za dziwny, za dziki, za bardzo nie z tego świata na coś długofalowego. 

Następnym razem widzieliśmy się parę tygodni później na imprezie z okazji premiery płyty. Wmówiłam sobie, że mam gdzieś, czy przyjdzie, mimo to ubrałam się specjalnie dla niego: superkrótka, jedwabna, kopertowa sukienka DFV w panterkę, zamszowe botki Chloé na koturnie, mnóstwo czarnego eye linera. Poprosił, żebym z nim poszła po papierosy. Nie jestem jeszcze gotowa, mówiłam sobie w przypływie wyrzutów sumienia, idąc wzdłuż ulicy. Nie odzywał się, nagle chwycił mnie za nadgarstki, wepchnął na klatkę jakiegoś brudnego bloku w East Village i wsunął rękę pod sukienkę.

 Sypialiśmy z sobą przez większą część roku. Kiedy zaczynaliśmy, byłam po prostu sobą. Po wszystkim byłam kimś zupełnie innym. Dziewictwo straciłam dobre 10 lat wcześniej, ale przed Jamesem tak naprawdę nie znałam seksu. To znaczy uprawiałam go, ale z paroma wyjątkami podchodziłam do niego jak do wszystkiego innego w życiu: coś do przeanalizowania, opanowania. Będąc nastolatką, unikałam pornografii, ale dobrze rozumiałam jasny przekaz, że do dobrego seksu jest mi potrzebna rygorystycznie wydepilowana linia bikini, wysportowane, opalone ciało i umiejętność przekonującego jęczenia. Z Jamesem nie było mowy o takim softcore’owym pozerstwie. Ręce miałam skrępowane z tyłu talii, nie musiałam udawać, że jestem zdominowana, ponieważ byłam – dosłownie zawładnięta, fizycznie i emocjonalnie. Moją niepohamowaną paplaninę przyjmował ze speszonym milczeniem. Głos w mojej głowie, który podczas seksu nieustannie mnie nękał: „Czy w tej pozycji mam gruby brzuch?”, „Czy ten odgłos był obrzydliwy?” –ucichł. A dzięki temu, że James był chętny do dzielenia się uczuciami i pragnieniami, przynajmniej w łóżku, a przy tym emanował autorytetem samca alfa, wkrótce sama zaczełam być świadoma siebie. Musiałam przyjść i być sobą, a nie udawać w łóżku dziewczynę z „Melrose Place”, co robiłam przez całą dekadę. W efekcie odwróciłam swoją sekspercepcję ze „znieczulonej” do „ożywionej”, z wyidealizowanej i wystylizowanej do dzikiej i nieokiełznanej. Zmieniłam także swoją definicję bycia „dobrą w łóżku”. 

Rozstaliśmy się, kiedy chemia wygasła, jakieś osiem mięsiecy później, i zastanawiam się, jakie piętno odcisął na mnie naprawdę. W końcu nigdy go nie kochałam, było wiadomo, że odejdzie z mojego życia tak szybko, jak się w nim pojawił. To wzmacniało podnietę. Wiedząć, że nie chcę z nim być, mogłam wypróbować bardziej niesforną wersję siebie, bez obawy, że muszę przy niej zostać. Ale pstryczek został przełączony. Przed Jamesem myślałam, że w dobrym seksie jest ważna kontrola, okazało się, że chodzi o wyluzowanie. Im bardziej odpuszczałam, tym bardziej mnie pragnął. Im bardziej mi się podobało, tym więcej przybywało mi mocy.