Dobra rada, którą dostałam od pisarza? Najlepiej kochać dwóch mężczyzn na raz. Ilekroć jej nie zastosowałam, tylekroć potem żałowałam” – mówiła w wywiadzie dla ELLE Weronika Murek, tuż po swoim głośnym debiucie literackim pod intrygującym tytułem „Uprawa roślin południowych metodą Miczurina”. Nie mniej intrygująca wskazówka miłosna pochodziła od eseisty i konesera win Marka Bieńczyka, który – jak twierdzi 26-letnia nowelistka – oprócz tego, że był jej wykładowcą, jest także świetnym człowiekiem, więc kiedyś zwierzyła mu się ze swoich problemów sercowych. Dziwna teoria? Niekoniecznie. Podobną wyznawała Ewa, grana przez Dominikę Kluźniak bohaterka komedii Andrzeja Saramonowicza „Jak się pozbyć cellulitu”. W filmie wygłasza kwestię: „Jestem pewna, że dwaj mężczyźni w życiu kobiety to właściwa proporcja”.

BIZNESOWY FLIRT

Postanowiliśmy się przyjrzeć tej filozofii. Czy rzeczywiście kobieta oprócz stałego partnera potrzebuje „tego drugiego”? I kim on właściwie miałby być, skoro nie jest kochankiem? Przyjacielem, adoratorem, mężem… zaufania? Czy dzięki niemu można poczuć się bardziej atrakcyjną, pewną siebie, kobiecą? Co sprawia, że chcemy się przeglądać w oczach mężczyzn innych niż ten, w którego oczach już mieszkamy? – Babcia zawsze powtarzała, żebym jednego kawalera trzymała w odwodzie. Na wszelki wypadek. To znaczy na wypadek, gdyby mąż mnie zostawił – wspomina ze śmiechem 32-letnia Aneta K., mężatka od czterech lat. I choć początkowo wzgardziła radą babci, teraz wie, że taki adorator dobrze robi na urodę, samopoczucie, a także, paradoksalnie, na kondycję małżeńską. – Dwa lata temu zaprzyjaźniłam się z kolegą z pracy. Jest przystojny, wolny (z chwilowymi przerwami) i co schlebia mi najbardziej, młodszy – opowiada Aneta. – Łączy nas wprawdzie tylko biznes, ale suto okraszony flirtem. Wiem, że wystarczyłoby jedno słowo, żeby zainteresował się mną na poważnie. Oczywiście jestem pewna, że między nami nie będzie nic więcej oprócz wspólnych lunchów i mejli z podtekstem, ale odkąd zyskałam przekonanie, że jest obok ktoś, kto patrzy na mnie z pożądaniem, czuję się seksowniejsza.  

Według dr. Jacka Wasilewskiego, kulturoznawcy z Uniwersytetu Warszawskiego, budowanie atrakcyjności w oczach innych mężczyzn to wręcz jeden z warunków udanego związku. – Jeśli kobieta podoba się tylko swojemu partnerowi, może mieć poczucie, że jest na niego skazana. A przymus rodzi frustrację – tłumaczy. – Z kolei bycie ponętną w oczach wielu mężczyzn pozwala myśleć, że wybrało się partnera świadomie, a wolny wybór daje satysfakcję. Jak przekonuje Wasilewski, partner korzysta na naszej znajomości z „tym drugim”, bo zyskuje pewność, że skoro mimo wielu opcji kobieta wybiera związek właśnie z nim, to znak, że jest wart więcej niż inni. Jeśli oczywiście czuje się pewnie i kompleksy nie zwiodą go na manowce zazdrości. – Chyba, że więcej zaangażowania wkładamy w spotkania z kolegą niż w relację z partnerem – ostrzega Bianca-Beata Kotoro, psychoseksuolog i psychoneurolog. – Jeśli towarzyska odskocznia staje się ważniejsza niż codzienna, domowa rzeczywistość, powinna nam się zapalić czerwona lampka. Kotoro zwraca uwagę, że relacje potrójne to często igranie z ogniem. Bo skoro wciąż szukamy męskiej atencji, po co nam stały związek? Jeśli nie jest satysfakcjonujący, jej zdaniem sensowniej zaangażować się w poprawę tego, co już istnieje. – Wiele kobiet zapewne odpowie, że nie ma sensu starać się dla własnego faceta, bo z nim to nie to samo. Rozmowa i tak zejdzie na temat dzieci i pieniędzy. Dlatego się umówmy, że np. przez jeden wieczór w tygodniu o tym nie rozmawiamy, za to dużo z sobą flirtujemy. To może być zaskakująco świeże i budujące doświadczenie – radzi seksuolożka.

JEDEN OD OBIADU, DRUGI OD KOLACJI

Marta U., 32-letnia prywatna detektyw, na spotkaniach ze swoim informatorem zawsze flirtuje i zdarza jej się rozmawiać o seksie. Oczywiście informator, czyli wysoki, muskularny rozwodnik, mógłby raport o osobach obserwowanych na zlecenie zdać jej w formie e-mailowej, ale obydwoje szukają pretekstu do spotkania. Na ogół to późna kolacja, kiedy dzieci już śpią. Marta ma dwoje, w wieku przedszkolnym i żłobkowym. – Od sześciu lat jestem ze swoim facetem, kocham go i prawdopodobnie nigdy nie zdradzę. Jest zaradny, dzielimy się domowymi obowiązkami po równo. Ale to mi nie wystarcza.
Potrzebuję oddechu, odskoczni, pretekstu do tego, żeby się wystroić i zjeść kolację w restauracji. Informatora znalazła akurat wtedy, gdy po urodzeniu dziecka „doszła do siebie”. – To znaczy znacznie schudłam, odzyskałam świeżość i werwę. Widzę, że w jego oczach jestem kobietą idealną – właścicielką firmy, a do tego świetną matką i partnerką, bo o swoim mężczyźnie zawsze wypowiadam się z dumą. Nie wie, że w mieszkaniu mam bałagan, prawie codziennie spóźniam się do przedszkola i zasypiam w makijażu, bo nie mam siły go zmyć. A mój partner widzi to wszystko –tłumaczy Marta. – Jeden daje mi poczucie bezpieczeństwa i stabilizacji, a drugi dostarcza rozrywki i komplementuje mnie. Mimo to Marta przyznaje, że kiedy poprawia makijaż chwilę przed wyjściem z domu, targają nią wyrzuty sumienia. Zostawia partnera, który kąpie i usypia dzieci, podczas gdy ona zmierza na kolację. Ale wyrzuty opuszczają ją już przy pierwszym kieliszku wina.

NA POPRAWĘ HUMORU

Stare porzekadło mówi: jeden mężczyzna od śrubki, a drugi od kwiatka. W tej ludowej prawdzie dr Wasilewski odnajduje głęboki sens. Mając bowiem jednego partnera u boku, wymagamy od niego cech kilku mężczyzn jednocześnie. Pragniemy mądrego króla, w którego ramionach poczujemy się bezpieczne, rycerza, który będzie nas bronił, eunucha, który będzie z nami plotkował, i giermka, który będzie nas nosił na rękach i był wytrawnym kochankiem. Nie wspominąjąc o tym, jak miło, gdy ktoś umie zająć się dzieckiem i ugotować bezglutenowy obiad. A przecież w historii i kulturze wokół kobiet, zwłaszcza tych z wysoką pozycją społeczną, zawsze krążyło dwóch lub więcej mężczyzn. – Weźmy poliandrie, czyli wielomęstwo występujące w Tybecie lub wśród ludów Północy. Kobieta miała za mężów dwóch braci. Jeden był od uprawy roli, drugi od domostwa. Grunt, że dzielili się pracą – przypomina dr Wasilewski. Czy takie przykłady obalają mit o czystym układzie przyjacielskim? Według Izabeli Jaderek, psycholog z Uniwersytetu SWPS, przyjaźń między kobietą i mężczyzną jest właściwie niemożliwa. – Prawie zawsze, jeśli relacja dotyczy przeciwnych, heteroseksualnych płci, któraś
ze stron spojrzy na przyjaźń innymi oczami. Inaczej zinterpretuje słowa, opacznie zrozumie gesty. Po prostu trudno jest przewidzieć reakcje i oczekiwania nie tylko kogoś, lecz także swoje. Wie o tym doskonale Karina W., 35-letnia dziennikarka. Ona i jej były partner założyli swoje rodziny, ale nadal pozostają w kontakcie. Oboje wiedzą, że dla niego Karina zawsze będzie obiektem westchnień. – Kiedy jest mi źle, wściekam się na męża, męczą mnie dzieci, dzwonię do eks i wyciągam go na piwo. Nigdy mi nie odmówił, za to zawsze po kilku kuflach, patrząc maślanym wzrokiem, wyznaje, że to ja jestem miłością jego życia. Nie jest chyba szczęśliwy w swoim małżeństwie. A może nie jest szczęśliwy, bo ja nie daję mu o sobie zapomniec? – gdyba głośno.

Faktem jest, że ze spotkań z maślanym eks wraca rozanielona, choć przecież wie, że jemu potem drży w posadach cały system rodzinny. Choć wstydzi się własnej próżności, nie zamierza przestać czerpać od niego tej energii. Energii, która ją buduje, a jego być może rujnuje. – Z drugiej strony – zastanawia się Karina – jest przecież dorosły. Może sam oszacować zyski i straty. Wyrosłam już z dbania o dobro mężczyzn w koło. Teraz dbam przede wszystkim o własne samopoczucie. Zapewnia, że sytuacje ma pod kontrolą. Jest pewna, że nie przekroczy cienkiej linii, po której balansują. A on? No cóż. Zawsze może odmówić wypadu na piwo, choć byłoby szkoda, gdyby nagle zniknął.

Tekst: Agata Jankowska