Ale nie zawsze tak było. Długo bojkotowałam Facebooka, inne portale społecznościowe, czaty, kolegów z pracy i z kursu nurkowania. Nie słuchałam przyjaciółek, które przekonywały, że poznawanie ciągle nowych facetów to genialny sposób na poznanie tego właściwego. Kątem ucha słuchałam o jakimś Jacku, który zna się na samochodach, i Andrzeju, który wie wszystko o filmach. W opowieściach swoich przyjaciółek nie dostrzegałam nawet cienia miłosnych uniesień. Po co rozmieniać się na drobne, zamiast czekać na tego jedynego? – myślałam z nieukrywanym poczuciem wyższości. A one działały. Jacek od samochodów stał się wielką miłością Karoliny, a Anka przeprowadziła się do Maćka, z którym wcześniej flirtowała na portalu dla fanów motocykli. Tymczasem księcia z bajki przy mnie ani śladu. Sięgnęłam po literaturę i okazało się, że tkwię w średniowieczu. Amerykańska psycholog, Jessica Massa, w książce „The Gaggle” (nieprzypadkowe podobieństwo do wyrazu „google”) przekonuje, że nadeszły czasy „specjalistów”. Nie szukamy już jednego mężczyzny, który zaspokoi wszystkie potrzeby, bo łatwiej znaleźć kilku, z których każdy jest świetny w innej dziedzinie. Z kolegą z pracy możesz iść do kina, bo zna się na filmach, z kolegą brata na obiad, bo kocha gotować, z seksownym brunetem do łóżka (nawet bez zobowiązań), a potrzebę bliskości zaspokoi sprawdzony przyjaciel, któremu można się wygadać. Według Massy normy flirtu stały się niejasne i żeby znaleźć miłość, kobieta powinna przestać skupiać się na randkach, które ją omijają, tylko otworzyć się na mężczyzn, którzy są wokół niej. Im więcej ich jest, tym większa szansa, że w końcu z którymś z nich stworzymy związek. Odpuściłam zasadę „wszystko albo nic” i w moim życiu nastąpił przełom.