Wpisz w Google: „Martin Margiela”, a znajdziesz tylko trzy jego zdjęcia. Pierwsze jest rozmazane i przedstawia postać, która wygląda na przestraszoną. Na drugim widać uśmiechniętą twarz w czapce na głowie, trzecia zaś to wyraźny portret przystojnego mężczyzny, z lekko przechyloną głową i półotwartymi ustami, tak jakby chciał powiedzieć coś ważnego. Wygląda, jakby znał tego, kto robi zdjęcie. A może to on sam? Kto powiedział, że najbardziej znane zdjęcie Martina Margieli to nie selfie? Kto powiedział, że to w ogóle on? Są tacy, którzy kwestionują nawet jego istnienie, mówiąc, że jest wytworem wyobraźni branży mody. Co jest pewne – to, że przez 21 lat, od chwili, gdy założył markę, aż do 2009 roku, gdy ją opuścił, nigdy nie udzielił wywiadu ani nie zgodził się na opublikowanie żadnego zdjęcia. Był i wciąż jest niewidzialną supergwiazdą świata mody.

Przechodzę przez drzwi siedziby marki na 163 Rue Saint-Maur, na terenie dawnego klasztoru w paryskiej 11. dzielnicy. W pewnym sensie liczę na to, że go zobaczę. Nigdy nie pogodziłam się z tym, że najważniejszy gracz na rynku mody opuścił markę, którą założył, i nie mogę przestać fantazjować, że wciąż tu jest i pracuje, nieustannie zmieniając sens i definicję mody. Oczywiście nie widzę go. Jednak w pewnym sensie go czuję. Mimo wkroczenia na ulice w 2012 roku dzięki świetnie przyjętej kolekcji dla H&M Maison Martin Margiela wciąż pozostaje ucieleśnieniem tajemniczego kultu mody. W recepcji witają mnie dwie kobiety, ubrane w białe kitle jak w laboratorium. Noszą je także pozostali pracownicy domu mody. Wszystko jest pomalowane na biało albo pokryte białą tkaniną. Również żyrandol, który wisi im nad głową. Za nimi świeci różowy neon z napisem „Witamy”.

Czuję się mile widziana. Przynajmniej wszyscy wyglądają, jakby na mnie czekali. Nie codziennie zaprasza się dziennikarza, żeby mógł zobaczyć od kuchni życie domu mody. Nawet w erze „po Margieli” prawie się to nie zdarza. MMM to w modzie odpowiednik służb specjalnych. W Paryżu trwa właśnie tydzień haute couture. Następnego dnia Maison przedstawi swoją kolekcję „Artisanal”, którą będę mogła zobaczyć. Obiecano mi też ekskluzywny wywiad face-to-face z przedstawicielami domu. Aż trudno mi w to uwierzyć. Wywiady są tu od zawsze przeprowadzane faksem lub e-mailowo – wysyła się pytania, a kilka dni później dostaje się odpowiedzi – uprzejme, formalne i zawsze w trzeciej osobie jako Maison Martin Margiela. Nawet sam Margiela nigdy nie wypowiadał się osobiście w imieniu całej marki. Te same zasady dotyczą mojego wywiadu – nie mogę wam powiedzieć, z kim się spotykam, co te osoby tu robią, skąd są czy jak wyglądają – nic, co mogłoby zdradzić choćby ślad ich osobowości. Dlatego wszystkich swoich rozmówców muszę nazywać po prostu MMM.

Jeden z pracowników, kobieta (nie wiem nawet, czy mogę zdradzać płeć), podchodzi do mnie z uśmiechem i mówi, abym szła za nią. Wiem, że nie powinnam tego mówić, ale wygląda świetnie w białym kitlu. – Gdzie mogę taki dostać? – pytam, ale Dom (marka nazywa się Maison Martin Margiela, czyli dosłownie Dom Martina Margieli, ale pracownicy mówią o nim w skrócie „Dom”) sprawia wrażenie, jakby mnie nie słyszał. MMM: – Są na zamówienie, tylko dla pracowników Domu. – Czy można je jakoś ozdobić? MMM: – Nie, bo nikt nie może się wyróżniać. – Czy musicie w nich chodzić cały czas? MMM: – Jeśli mamy kontakt z ludźmi z zewnątrz, to tak. Niektórzy nie muszą, bo są niewidoczni. Wchodzimy po schodach. To miejsce to istny labirynt schodów i drzwi, które tworzą iluzję prawdziwego domu. Czuję się jak Alicja w Krainie Czarów. Mijamy studio projektantów tak szybko, że ledwo mogę tam zajrzeć. Na szczęście drzwi do archiwum okazują się otwarte. Na szczycie najbardziej chwiejnych schodów, po jakich szłam, znajduje się pokój cały wypełniony ubraniami, z których najstarsze pochodzą z kolekcji jesień–zima 1989/1990. Przezroczysty pas z plastiku tak obcisły, że można w nim ze- mdleć. Sztuczne futro z goryla. Pochlapany białą farbą trencz. Nie mogę wyjść z zachwytu, a przede mną jeszcze archiwa haute couture. Jak tu ciasno! Wszystko jest wypakowane skarbami, ukrytymi w plastikowych workach. Jest tam peleryna uszyta z tysięcy plastikowych zszywek (tych, które odrywasz, gdy wkładasz nową parę skarpetek), kamizelka z metalowych przypinek i płaszcze z pozłotka i sznura.