W 2016 roku dziennikarski raport w Wielkiej Brytanii wykazał, że na lokalnym rynku kobiety muszą płacić przeciętnie o 37% więcej za te same produkty ale w wersji dedykowanej płci. To oznaczało mniej więcej tyle, że np. damskie maszynki do golenia kosztowały w hipermarketach nawet o funta więcej za pięciopak niż męskie, tylko dlatego, że były... różowe. Absurdalną różnicę i marketingową manipulację nazwano "tampon tax" a wokół "seksistowskiego podatku" rozpętała się społeczna i medialna burza.

Na czarnej liście sieci handlowych różnicujących w ten sposób ceny znalazły się m.in. hipermarkety Asda, Sainsbury's, Morrisons i Tesco. Co więcej, okazało się, że "tampon tax" podlegają nie tylko produkty higieny osobistej, ale także identyczne jakościowo ubrania, bielizna i produkty pielęgnacyjne. Za kwiatki na etykiecie szamponu albo inny kolor szwów podkoszulki kobiety dopłacały (często przecież nieświadomie) nawet o kilkadziesiąt procent więcej. Świadomych konsumentek albo klientek porównujących ceny i wrzucających do koszyka męskie produkty było z pewnością mniej.

Sprawą zajęło się stowarzyszenie Fawcett Society a w brytyjskim parlamencie dyskusję podjęła Paula Sherriff, członkini Partii Pracy i jednocześnie opozycyjna kandydatka na Ministra Spraw Kobiet i Równości. Zapoczątkowana przez nią debata była olbrzymią medialną presją na największe sieci handlowe w kraju, a przysłowiowe maszynki "zawisły" na sztandarach tego protestu.

Pierwsze zareagowało Tesco. Rzecznik prasowy koncernu podał do wiadomości, że zarząd zatwierdził wyrównianie poziomu cen maszynek do golenia. I choć pod względem gospodarczym ten komunikat może wydawać się błahy, to dla całej sprawy jest krokiem milowym. Tuż po Tesco redukcję różnicy cenowej między tymi samymi produktami dla kobiet i mężczyzn zapowiedzieli kolejni duzi gracze na rynku. To ważne, bo obecnie absurdalny i nieuczciwy "tampon tax" w Wielkiej Brytanii szacuje się na 19,2% i jest to liczba dużo większa niż w pozostałych państwach Unii Europejskiej.