Marta pracuje w banku, ma dwoje dzieci. A w torebce dwa kalendarze. W jednym zapisuje spotkania służbowe, a w drugim
prywatne: ortodonta, szczepienie psa, odebranie samochodu z warsztatu. – Kiedyś to miałam w jednym terminarzu. Szef usiadł przy mnie na spotkaniu. Zerknął, zażartował, że mam więcej spotkań prywatnych niż służbowych. Ona ma wrażenie,
że jest odwrotnie. Codziennie spędza 8-10 godzin w pracy zamiast z dziećmi: 17-letnią Mają i 10-letnim Antkiem. – Często jestem wzywana do szkoły. Od pani pedagog słyszę, że mam za słaby kontakt z synem. Mam ochotę krzyknąć: „Jaki mam
mieć kontakt, jeśli jestem w domu po 18?!”. Po każdej wizycie w szkole Marta nie może długo zasnąć. – Dręczę się, że dzieci właśnie teraz mnie potrzebują, gdy dorastają. 

„Mamo, nauczyć cię walca? Umiem tańczyć prawdziwego! Jesteś ze mnie dumna?!” – trzyletnia Julka wita Ankę w przedszkolu. – Dziś w pracy dostałam podwyżkę, a teraz mam kolejną nagrodę, widzę swoją córkę szczęśliwą – opowiada Anka. – Czuję, że mam wszystko! Śmiać mi się chce, gdy pomyślę, jak się zamartwiałam, czy aby moja córka będzie się dobrze rozwijać, jeśli nie będzie cały dzień ze mną – dodaje. – Kobiety niepotrzebnie krępują się prosić o pomoc – mówi Magdalena Pytel, psycholog z Centrum Medycznego Volta w Warszawie. – A gdy z pomocy korzystają, wpadają w pułapkę myślenia: „Jestem złą matką. Oddałam dzieci na wychowanie obcym (niani, babci, żłobkowi)”. Nie biorą pod uwagę, że dzieci są z kimś, kogo lubią. 

Martę stać na zatrudnienie kogoś do sprzątania, ale nie znosi, jak obca kobieta kręci jej się po domu. – Boję się, że umyje stół szmatą do podłogi albo coś wyniesie i zorientuję się po roku. No i nie sprzątnie tak jak ja – mówi. Dzień przed urodzinami Marcie odechciało się imprezy, ale goście już byli zaproszeni. – Wszystko się spiętrzyło w jednym tygodniu: zebranie rady osiedla, wypadła mi plomba, w pracy coś się posypało. A tu czeka pieczenie ciasta, robienie tortilli. Mąż namawiał, byśmy zamówili coś u Chińczyka. Dla mnie to by była żenada – wspomina. – Okazało się, że nie kupiliśmy wina. Wysłałam go do winiarni, do Mielżyńskiego. Wrócił po godzinie. Postawił na stole wino w dzbanie. Wszyscy się zachwycali. Gdy goście poszli, powiedział, że kupił je w Biedronce. Chciał przetestować, czy nasz przyjaciel snob, koneser
win, się zorientuje. Cóż, chyba nie, bo zachwalał! – śmieje się Marta. – Poczułam wtedy, że niepotrzebnie tak się z wszystkim spinam. 

Anka do niedawna za dnia zasuwała w pracy w wydawnictwie, a nocą, gdy Julka spała, gotowała na następny dzień posiłki z ekologicznych warzyw i kaszy jaglanej. Potem prasowała ubranka. Nie chciała, żeby córka miała gorzej niż dzieci, których mamy nie pracują. Efekt? Była wiecznie niewyspana, rozdrażniona, zmęczona. Po pracy marzyła tylko o zaleganiu na kanapie. Aż coś w niej pękło. Dała sobie spokój z gotowaniem, Julka je kotlety w przedszkolu. A ona śpi dłużej i ma siłę po południu pójść na plac zabaw. – Prawdę mówiąc, nie tak łatwo było mi wyluzować. Długo miałam poczucie, że to ze mną jest coś nie tak, skoro nie umiem sobie z wszystkim poradzić. – Kobiety po urodzeniu dzieci ulegają
niszczącej presji, by być cały czas pracownikiem i matką. A każda krytyczna uwaga szefa albo skrzywiona mina dziecka budzi panikę: „Jestem do niczego!” – mówi francuska psychoanalityk Sophie Cadalen. Jej zdaniem kobiety na szczęście coraz częściej kończą z obsesją perfekcji. – Przestają już wierzyć, że równanie: błyskotliwa kariera + idealna rodzina + intensywne życie towarzyskie = szczęście. Nauczyły się rozróżniać między iluzją szczęścia a tym, co naprawdę się dla nich liczy. Mniej kobiet ulega wpędzającemu w poczucie winy nakazowi, by „robić wszystko i mieć wszystko” – mówi psycholog.

Cały artykuł przeczytasz w październikowym numerze ELLE!