Wybieranie kraju, do którego pojedziesz na Erasmusa, przypomina przeglądanie katalogu biura podróży. Może Paryż, bo taki elegancki. A może Uppsala, bo taka egzotyczna. Daleka północ, prawdziwy sprawdzian wytrzymałości. A może Rzym? Florencja? Ten włoski podobno nie jest trudny...

Patrzysz i marzysz, jak to będzie, gdy już wylądujesz na lotnisku w obcym mieście. Jedziesz na Erasmusa i pierwsze, czego się uczysz, to cierpliwość. „Poland? Holland? I love Holland!”, „Polska? To gdzieś niedaleko Rosji, tak?”, „Jak to, nie rozumiesz ukraińskiego, myślałam, że mówicie w tym samym języku! Mam sprzątaczkę z Ukrainy, może wpadniesz i sobie pogadacie?”. Liczysz do dziesięciu i tłumaczysz, że nie, Polska nie jest częścią Rosji, że to kraj, w którym mówi się po polsku, i nie, nie hodujemy tulipanów. Zaciskasz pięści z bezsilności, bo wszyscy dookoła lepiej wiedzą, po co przyjechałaś do Włoch, Portugalii czy na Litwę. Znaleźć męża, to pewne. Poromansować, wiadomo. Wyrwać się na chwilę z tej Polski i posmakować prawdziwego życia.

Akurat. Polskie studentki jadą na Erasmusa bez kompleksów, stereotypy mając za nic. Obalają mity na temat Polek, przy okazji zyskując otwartość, odwagę i europejskie obycie. Nierzadko przekonują się, że „zagraniczne” nie zawsze znaczy „lepsze”. Wracają odmienione.