Trendy z ulicy, kiedyś uchodzące za symbol kiczu i złego gustu, na dobre zadomowiły się na światowych wybiegach. Bo to, co dziwne, nieoczywiste, czasem wręcz brzydkie, jest bliższe rzeczywistości. A to właśnie autentyczność uchodzi teraz za największy luksus. Nawet jeśli daleko jej do ideału.

Bluzy z kapturem, płaszcze i puchówki oversize, dresowe spodnie, a do tego nieśmiertelne sneakersy, nerki i czapki z daszkiem – to one wiodły prym na jesiennych tygodniach mody, lansowane m.in. przez Balenciagę, Vetements, Goshe Rubchinskiego, Off-White i dumnie noszone przez blogerów i gwiazdy. Za najmocniejszy trend na jesień–zimę 2017/2018 bezspornie można uznać tzw. street de luxe, czyli połączenie luzu mody ulicznej z luksusową high fashion prosto z wybiegów. Jego idealnym przykładem jest jesienno-zimowa kolekcja legendarnej marki ulicznej Supreme z Louis Vuitton. Co ciekawe, 17 lat temu ten francuski dom mody pozwał Supreme za bezprawne wykorzystanie logo. Teraz obie firmy połączyły siły, a ich wspólne projekty to żywy dowód na to, że odległe dotychczas światy – luksusu i ulicy – zjednoczyły się na dobre. I jedyne, czym się różnią, to cena. Choć i w tej kwestii różnice są coraz mniej ewidentne. Najlepszym przykładem są torby Balenciagi, które wyglądają jak wyciągnięte prosto z Jarmarku Europa, słynnego w latach 90. bazaru na warszawskim Stadionie Dziesięciolecia, i model wzorowany na niebieskiej torbie IKEA, który kosztuje, bagatela, ponad 8 tys. zł. Mało? Dorzućmy do tego crocsy Christophera Kane’a, basenowe klapki Prady po 2 tys. zł za parę, sneakersy Balenciagi za ponad 2 tys. zł, ultradługie parciane pasy Off-White (ponad 500 zł) czy stworzone we współpracy z Reebokiem, inspirowane graffiti sportowe buty Vetements zaprawie 3 tys. zł. Wysoka cena, zamiast odstraszać, działa jak wabik, więc większość z tych modeli została błyskawicznie wykupiona.


CHAOS I HAUTE COUTURE
I choć o gustach się nie dyskutuje, to po jesienno-zimowych pokazach pojawiło się wiele krytycznych głosów. W najdelikatniejszym wydaniu porównują one najbardziej wzięte ubrania i dodatki sezonu do… robotniczych uniformów. Największa na świecie agencja prognozująca trendy, WGSN, stworzyła nawet raport zatytułowany „Ugliness Rebellion” (Rebelia brzydoty), w którym opisuje ten trend i przybliża jego główne cechy. Są to m.in. zrekonstruowane fasony, które zamiast podkreślać sylwetkę, deformują ja i zaburzają proporcje, mocne kolory (hitem jest pomarańcz), łączenie niepasujących do siebie tkanin i wzorów, elementy nawiązujące do stylu punk. To właśnie punk otworzył nas na brzydotę. – Ten styl akceptuje wszystkie możliwe rozwiązania, jeśli chodzi o figurę, sylwetkę, typ urody, jest otwarty na mniejszości i wszelkie odstępstwa od normy. Dzięki punkowcom moda zwróciła się ku dołowi, ulicy. A projektanci to podchwycili i zaczęli cytować – tłumaczy wykładowca historii mody z Katedry Mody warszawskiej ASP, Aleksandra Jatczak. – Pionierka w tej kwestii była Vivienne Westwood i jej ówczesny partner Malcolm McLaren. Wykorzysty wali liczne zdumiewające elementy: ćwieki, agrafki, wcześniej używane do spinania pieluch, które dzięki nim zyskały biżuteryjny charakter. – Ten trend powraca co jakiś czas, ale nigdy wtak mocnej odsłonie jak na początku, w latach 70., i choć kanony dobrego smaku się zmieniły, wciąż szokuje. 

Cały artykuł o brzydkich rzeczach modnych w 2017 roku znajdziecie w nowym wrześniowym numerze ELLE:

Tekst Marta Krupińska