Zanim przekroczymy próg rezydencji, warto poznać bliżej jej właściciela – w  tym przypadku szczególnie dobrze sprawdza się powiedzenie, że aby widzieć, trzeba wiedzieć. Gospodarzem domu jest Tommy Hilfiger, projektant mody i potentat rynku odzieżowego. Amerykański świat mody chyba nawet silniej niż europejski jest zdominowany przez mężczyzn. Gwiazdy srebrnego i wielkiego ekranu, polityków i biznesmenów ubierają: Kenneth Cole, Tom Ford, Marc Jacobs, Calvin Klein, Michael Kors, Ralph Lauren. Jedni na co dzień, inni od święta. Tommy Hilfiger rzadko wymieniany jest wśród nich jednym tchem, ale chyba nigdy z nimi nie rywalizował i zupełnie świadomie wybrał swoje miejsce na amerykańskim rynku modowym. „Tak naprawdę, od kiedy skończyłem 25 lat, postrzegam siebie raczej jako biznesmena. To właśnie stanowi o moim sukcesie”, mówi. Możliwe, że Tommy kluczowe, życiowe decyzje zaczął podejmować nawet jeszcze wcześniej. 

Jego kariera i droga na szczyt odzieżowego imperium to niemal gotowy scenariusz filmowy. Thomas Jacob urodził się jako drugie z dziewięciorga dzieci w rodzinie pochodzącej z Irlandii. Żyli skromnie, liczyli każdy grosz. Mali Hilfigerowie od najmłodszych lat wykonywali niewielkie prace, by zarobić na drobne przyjemności. Dzieci roznosiły gazety, malowały płoty i kosiły trawniki sąsiadów. Tommy wykazywał się nie tylko pracowitością, ale i inwencją. Jako nastolatek handlował wraz z kolegami dżinsami, przywożonymi z Nowego Jorku do rodzinnego, małego miasteczka. υ. Szło mu świetnie. Założył popularny sklep, a później kilka kolejnych w sąsiednich miejscowościach. Czasem wszystko zostało sprzedane niemal natychmiast po otwarciu bagażnika z nowym towarem. Prowadzenie firmy wymagało wyrzeczeń. Tommy nie poszedł do college‘u. „Wierzyłem, że wszystkiego nauczę się, prowadząc biznes, a tytuł naukowy zdobędę w szkole życia”, stwierdził po latach. Już wtedy intuicyjnie wyczuwał, co ludzie najchętniej kupują. Na początku, w prowincjonalnym miasteczku, ta wiedza pomagała mu po prostu zarobić. Dziś jego know-how warte jest miliony.

Zanim jednak osiągnął ogromny sukces, w młodym wieku zbankrutował. Nawet wówczas nie przyjął propozycji pracy ani u Calvina Kleina, ani u Perry‘ego Ellisa. Postawił na siebie i na amerykańską, podkręconą klasykę. Patrząc z perspektywy czasu, trzeba przyznać, że to właśnie Tommy Hilfiger wraz z Ralphem Laurenem najbardziej przyczynili się do wyklarowania się i umocnienia spójnej stylistyki zwanej preppy. Moda ta narodziła się w sposób naturalny wśród studentów Ivy League, najbardziej prestiżowych amerykańskich uczelni. Tommy Hilfiger podchwycił ich swobodny, wygodny, ale i schludny wygląd, ale dodał mu kolorów i lekkości. Na stronie internetowej marki widnieją słowa projektanta użyte jako motto: „Nie podchodzę do mody zbyt serio. Chcę się dobrze bawić. Wszystko, co robię, staram się robić z poczuciem humoru”. W przypadku jego projektów chodzi właśnie o luz, radość, młodość ducha. To moda przystępna w odbiorze, która jednak stylistycznie kojarzy się z klasą uprzywilejowaną, koktajlem w jachtklubie, garden party w sobotni czerwcowy wieczór, z elitarnymi sportami: golfem, polo, krykietem i innymi przyjemnościami zamożnych Amerykanów. W jednym z wywiadów Hilfiger tak podsumował swoją pracę: „Jestem za jakością, dobrym detalem, witalnością, energią, zabawą, kolorem, amerykańskim duchem, statusem i stylem”.

Takie samo podejście widać w jego domu w Miami. Autorem aranżacji jest Martyn Lawrence Bullard, projektant wnętrz uwielbiany przez gwiazdy kina i telewizji, popu i rocka. Urządził Cher, Christinę Aguilerę, Ozzy’ego i Sharon Osborne’ów, Eltona Johna... a to tylko ułamek, bo jego zrealizowane projekty zostały pokazane w ponad 4000 publikacji na całym świecie. Tommy i jego żona Dee Ocleppo, była modelka, a dziś projektantka torebek, mają świetne wyczucie stylu i mnóstwo pięknych przedmiotów. Zadaniem Martyna było znaleźć miejsce dla tych rzeczy i przełożyć marzenia pary na język wnętrz. Chodziło o to, by ogromny dom stał się wygodną przystanią dla małżeństwa z siedmiorgiem dzieci w wieku od 4 do 28 lat, które mają łącznie Tommy i Dee. Bardzo ważne było dla Hilfigerów także to, żeby dom pełnił rolę galerii dla licznych dzieł sztuki, które kolekcjonują, ale nie upodobnił się do muzeum. Miał być bardzo komfortowy, kolorowy i trochę psychodeliczny. Martyn, który podszedł do sprawy niezwykle ambitnie i zrealizował wszystkie założenia z właściwym sobie rozmachem, powiedział: „To jest jak podróż na kwasie do Miami przez Paryż i Nowy Jork w latach 70.”.  A Tommy zapytany o to, czy gdzieś zostały przekroczone granice, odpowiada ze śmiechem: „Mam dobre wspomnienia ze Studia 54”

Tekst: Ela Stasiak

Wnętrze tygodnia: Tommy Hilfiger zaprasza do swojego domu w Miami - galeria>>