"Monument" - recenzja

Poprzedni film Jagody Szelc był jej debiutem. "Wieża. Jasny dzień" rozłożyła publiczność na łopatki - obraz nazywano olśnieniem, przełomem, najlepszym, co wydarzyło się w polskim kinie tworzonym przez kobiety w ciągu ostatnich latach. Szelc mówi, że nie znosi szufladkowania. Z tym że jej debiut określił jednak przestrzeń, w której jako reżyserka będzie się poruszać. I dobrze, bo nie da się ukryć, że mocna jest w temacie mrocznej wyobraźni, niedopowiedzeń, niepokojących dźwięków, obrazów do oglądania przez palce. I potrafi prowadzić widza po ciemnym lesie symboli.

"Monument" wpisała w takie otoczenie w stu procentach, mimo że straszono ją efektem "drugiego filmu" - powtarzalności, rosnących oczekiwań publiczności i ryzykiem rozczarowania krytyków. Jak sama mówi, jak najszybciej chciała się więc "rzucić na pożarcie" i rok później oddaje nam film, który, brzmi w finale echem poprzedniego, ale czerpie też na przykład z "Innych" Alejandro Amenábara. Szelc robi jednak kolejną rzecz na tyle oryginalnie warsztatowo, obrazowo i emocjonalnie, że byłoby bardzo nie fair myśleć o niej jak o reżyserce od zaświatów i zombie. Choć zakończenie przybierające formę rytuału przejścia i pomysł na suspens są już skądinąd znane...

Ten film szalenie trudno jest recenzować, nie zdradzając jego zakończenia. Początek zaś jest dość zwyczajny. Grupa studentów hotelarstwa jedzie busem na praktyki zawodowe. Po drodze zatrzymują się na stacji benzynowej, palą papierosy, nie spieszy im się na miejsce. Hotel, w którym będą pracować wygląda jak modernistyczny nadgryziony zębem czasu moloch ukryty w lesie. Na miejscu szybko orientują się, że nie ma z nimi jednego kolegi i kierowcy. Temat odpuszczają. No bo ten pierwszy chyba interesował się prostytutką na parkingu, a kierowca, no cóż, pewnie już śpi w swoim pokoju... Na grupę czeka za to wyrachowana menadżerka obiektu, która podzieli między nimi obowiązki. Te bardziej standardowe i te dość dziwne. No bo komu przyszłoby do głowy szorowanie w nocy tytułowego monumentu, który wyrasta jak zbiorowa mogiła przed wielkimi oknami hotelu?

Z biegiem akcji jest coraz bardziej zimno, przeszywająco i strasznie. Hotel zaczyna przypominać opuszczony instytut albo zapomniane sanatorium, którego goście nie są zbyt rozmowni. Nikt tu nie zwraca się do nikogo prawdziwymi imionami, bo budząca respekt surowa menadżerka wszystkim rozdaje plakietki z imionami Paweł i Ania. "To taki mój wewnętrzny żart. Nikogo nie obchodzi, jak naprawdę macie na imię" - wyjaśnia praktykantom z satysfakcją (Szelc tym samym szepcze i podpowiada widzowi: "Patrz i słuchaj, w tym dziwnym miejscu i sytuacji wszyscy są równi"). Warto śledzić wątek i słowa menadżerki. To ona dręczy praktykantów, sterując sytuacją z wyjątkowo eleganckiego jak na otoczenie biura. Brzmi znajomo? Kto w strasznych filmach zazwyczaj ma najpiękniejszy gabinet? Najlepiej taki z biurkiem, rzeźbami, widokiem na wszystko i wszystkich... Szelc pozwala nam się dość szybko domyślić, o co tu tak naprawdę chodzi. Sceny z porcjowaniem mięsa, urywki rozmów telefonicznych, dziwna choroba jednego z chłopaków, który czuje się jak "na granicy" to tropy, które wciągają widza w zagadkę. Kombinując i główkując nad rozwiązaniem, nie zgubcie mrocznych, trochę "vontrierowskich" detali w kadrach. Są najwyższej klasy.

MONUMENT ///////// trailer ///////// scenariusz i reżyseria Jagoda Szelc from LODZ FILM SCHOOL on Vimeo.